Studenci budzą grozę, czyli przegląd prasy polskiej
Wmawiając antysemityzm wszystkim, którzy krytykują politykę Izraela, kontestują ideologię syjonizmu, czy też po prostu ujmują się po ludzku za niewyobrażalnie cierpiącymi Palestyńczykami w Gazie, bardzo łatwo możemy to pojęcie zdewaluować. A właściwe do tej dewaluacji już doszło. To natomiast rodzi ryzyko, że przeoczymy antysemityzm tam, gdzie on się naprawdę pojawi.
Wracam do tematu protestów studenckich, który poruszyłam dwa tygodnie temu przy okazji polemiki z tekstem Jakuba Woroncowa na gruncie krakowskim. Okazuje się, że tańczący dabkę studenci budzą przerażenie wielu publicystów i komentatorów życia społecznego i kolejne artykuły na ten temat nie przestają się pojawiać w poważnych polskich mediach. Mam tu na myśli ogólnie znane polskie media z długimi tradycjami, bo to, jak bardzo te teksty odzwierciedlają (błędne) wyobrażenia ich autorów o rzeczywistości, a nie rzeczywistość, każe się zastanowić, czy istotnie są one poważne.
Studenckie protesty zaczęły się wiosną na uniwersytetach amerykańskich. Przybrały formę miasteczek namiotowych, a studenci domagali się zerwania współpracy (ekonomicznej i akademickiej) swoich uczelni z firmami i instytucjami izraelskimi. Współpraca ekonomiczna to bardzo ważny aspekt tych protestów w USA, bo tam uczelnie działają jak przedsiębiorstwa, inwestują i zarabiają, a studenci domagają się, żeby inwestowały w sposób etyczny, czyli wycofały inwestycje z Izraela (ang. divestment; to ta środkowa litera w nazwie ruchu BDS). Protesty szybko rozprzestrzeniły się po świecie. W USA – i nie tylko – były tłumione przez wzywaną na kampusy policję. Te interwencje nierzadko były brutalne i skierowane również w kadrę akademicką, która się do nich przyłączała. Po pewnym czasie, nieśmiało, ruch studenckich protestów dotarł również do Polski. Najpierw w formie listów otwartych skierowanych do rektorów, a potem również protestów okupacyjnych na uniwersytetach w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu. Oczywiście nasze uczelnie – mówimy o publicznych – funkcjonują na zupełnie innych zasadach, więc w Polsce te protesty w dużo większym stopniu dotyczą sfery symbolicznej, a nie praktycznej: samego potępienia działań Izraela w Gazie. Ich skala jest też nieporównywalna z tym, co się dzieje na Zachodzie. Zostały jednak zauważone.
Rektorzy na razie chowają głowy w piasek i biorą studentów na przeczekanie, z wyjątkiem rektora UW, który bardzo pomógł w nagłośnieniu akcji protestacyjnej swoich studentów, wzywając – wzorem rektorów amerykańskich – na teren uczelni policję. Prof. Alojzy Nowak ma widać świetnego doradcę od public relations, szefom wszystkich instytucji, którym brakuje wyrazistości, polecam postarać się o namiary. (Przepraszam za sarkazm). To przecież nie jego wina, że „siły mundurowe”, które mają przywrócić porządek na uczelni, nie kojarzą się u nas z Ameryką, tylko z czasami, gdy zgoła inne imperium władało Polską.
Wracając do publicystów – pisze Agnieszka Kołakowska w „Rzeczpospolitej” (a konkretnie w jej magazynie „Plus Minus”) o tym, że „Antysemityzm stał się modny”. (Pisze co prawda na temat protestów w Wielkiej Brytanii, ale kontekstem dla jej tekstu niewątpliwie są wydarzenia na polskich uczelniach). Ech, ileż to razy już czytaliśmy! Na przykład trzynaście lat temu u Pawła Smoleńskiego na łamach „Gazety Wyborczej”. „Dostajemy do rąk autowiwisekcję modnego w krajach Zachodu propalestyńskiego i antyizraelskiego zaczadzenia i fanatyzmu, którego echa zdają się docierać do Polski” – pisał o książce Ewy Jasiewicz. Reportaż Podpalić Gazę, tak bezstronnie oceniony przez głównego znawcę spraw izraelsko-palestyńskich w Polsce (znów wypada mi przeprosić za sarkazm), dotyczył operacji „Płynny Ołów”, która wtedy wydawała się szczytem brutalności Izraela (rzeczywiście książka Jasiewicz, która podczas izraelskiego ataku była w Gazie i jako sanitariuszka-ochotniczka jeździła w karetkach Czerwonego Półksiężyca, jest pełna drastycznych scen). Wtedy – bo świat nie wiedział jeszcze, że Izrael stać na o wiele więcej. Na ile – o tym przekonujemy się od dziewięciu miesięcy. Niezmiennie polecam tę książkę; myślę, że dopiero po teraz, po tych dziewięciu miesiącach, szersza publiczność w Polsce jest w stanie przyjąć to, o czym Jasiewicz wtedy pisała. „Emocjonalnie – rozedrgane, językowo – nieporadne, reportersko – niepełne” – orzekł ekspert Smoleński. O izraelskiej agresji napisał, że „zdaje się [podkreślam to zdaje się – N.P.], że aż taka brutalność (np. pociski z białym fosforem) nie była uzasadniona”. Zajmować się tym? To przejaw mody na antysemityzm! Krótko mówiąc, ilekroć na Gazę spadały bomby, a Palestyńczycy umierali pod gruzami lub byli okaleczani na resztę życia i opinia publiczna ośmielała się przeciwko temu protestować – powracał refren o „modzie na antysemityzm”.
W swoim strumieniu świadomości przelanym na łamy magazynu „Plus Minus” Agnieszka Kołakowska jest równie zjadliwa, co niegdyś Paweł Smoleński. „W dobrym towarzystwie, wśród modnych postępowych elit, antysemityzm jest dziś de rigueur; postępowcy dumnie obnoszą się z nim jak ze swoją «binarnością» czy przynależnością do organizacji ekologicznych jako znak, że są po dobrej stronie, w awangardzie postępu, walcząc niestrudzenie ku szczęściu ludzkości wyzwolonej wreszcie od tych parszywych Żydów”. Przyznam, że publicystyka pani Agnieszki Kołakowskiej (córki słynnego Leszka Kołakowskiego; zapewne to postać wybitnego ojca jest dla niej licencją na wypisywanie bzdur w polskiej prasie) jest mi bliżej nieznana, ale widzę, że reprezentuje ona tę formację umysłową, dla której cyklista = weganin, a weganin = zagrożenie dla cywilizacji. Takich fragmentów jest w jej tekście więcej – i, och!, pojawia się i rower! „Antysemityzm stał się modny. Tak samo jak zielona polityka, «walka z globalnym ociepleniem», polityka tożsamości, BLM, jeżdżenie rowerem, prawa «trans» i LGBTQRSUVXWPMKJH+”. Miłosiernie powstrzymam się tu od komentarza.
Ten tekst tak mocno powiela ograne chwyty i „fakty” zaczerpnięte ze zbiorowej wyobraźni orędowników „jedynej demokracji na Bliskim Wschodzie” (rzecz jasna Kołakowska używa tego wyrażenia bez ironii), że naprawdę trudno mi uwierzyć, że został napisany na poważnie. Ale „Rzepa” chyba nie jest satyryczną gazetą? Według autorki „studenci nie mają żadnej wiedzy na temat sytuacji w strefie Gazy”, ale ona jest gotowa ich oświecić. „[W]iększość z nich nie ma pojęcia, kto okupuje Gazę, o jaką rzekę i jakie morze chodzi ani co właściwie między tą rzeką a tym morzem ma nastąpić. Wielokrotnie pytano o to różnych z nich, w różnych miastach świata. Za każdym razem okazuje się, że po prostu skandują bezmyślnie, co im każą. Gdy im się wyjaśni, że chodzi o wymordowanie Żydów i przejęcie całego Izraela przez Hamas i że Hamas mówi to otwartym tekstem, niektórzy z nich się reflektują i czasem zmieniają zdanie. Ale większość, oburzona prawdą, nie chce słuchać”. Nie muszę chyba dodawać, że w całym „wywodzie” pani Kołakowskiej („filozofa, filologa klasycznego, tłumaczki i publicystki”) nie znajdziemy odnośnika do żadnego źródła tych rewelacji.
„O tym, że Palestyńczykom proponowano własne państwo pięciokrotnie, poczynając od 1947 r., i że pięciokrotnie odmówili, nikt nigdy nie odważa się wspomnieć” – no cóż, nikt o tym nie wspomina być może dlatego, że rzeczywistość przedstawia się zupełnie inaczej. Prawda jest taka, że to Izrael wielokrotnie stawał przed szansą ułożenia relacji z Palestyńczykami i zapewnienia sobie dzięki temu bezpieczeństwa, lecz zawsze ją odrzucał. Tragedia 7 października polega na tym, że Izrael miał całe 76 lat na to, żeby zapobiec temu atakowi. Pokój był na wyciągnięcie ręki w ’93 r., lecz zamiast prawdziwie porozumieć się z Palestyńczykami, którzy poszli wtedy na ogromne ustępstwa, nie dostając nic w zamian, Izrael postanowił ich ograć. Po zawarciu porozumień z Oslo, które miały wytyczać drogę do niepodległego państwa palestyńskiego na terenach okupowanych przez Izrael od 1967 r. (to zaledwie 22% całego obszaru Palestyny) budowa nielegalnych żydowskich osiedli na Zachodnim Brzegu ruszyła z kopyta. Jednocześnie Izrael udawał przed światem, że prowadzi „proces pokojowy”, a świat udawał, że w to wierzy.
W 1947 r. Palestyńczykom zaproponowano zrzeczenie się ponad połowy Palestyny na rzecz imigrantów z Europy. Gdyby liderzy arabscy przystali na tę urągającą poczuciu sprawiedliwości propozycję, historia by im tego nie wybaczyła. Najprawdopodobniej niczego by to zresztą nie zmieniło w sytuacji Palestyńczyków, bo ojcowie założyciele Izraela byli zdeterminowani, żeby zająć tyle palestyńskiej ziemi, ile tylko będą w stanie, nie oglądając się na ONZ. Pisze historyk Roman Vater w recenzji książki Konstantego Geberta Pokój z widokiem na wojnę (nie pozostawiając na niej suchej nitki): „miały być opanowane wszystkie miejscowości zamieszkane przez Żydów w Palestynie, również znajdujące się na terenie mającego powstać państwa arabskiego, a położone między nimi palestyńskie wsie zniszczone i ich populacja wypędzona. Zatem jeszcze przed powstaniem Izraela jego przyszłe władze planowały naruszyć decyzję o podziale”. To zresztą bardzo ciekawe, że rezolucję Zgromadzenia Ogólnego nr 181 ciągle przywołuje się jako dowód na „legalność” powstania Izraela, zupełnie pomijając fakt, że tenże Izrael złamał zarówno tę rezolucję, jak i wszystkie następne, wydane przez ONZ w jego sprawie.
Jeżeli Agnieszka Kołakowska naprawdę wierzy w to, co wypisuje, bardzo jej współczuję. Świat, który wykreował jej umysł i izraelska propaganda, jest rzeczywiście straszny. W tym świecie ONZ razem z BBC i „Guardianem” zmówiły się, żeby zorganizować spisek przeciwko Żydom, przy współudziale Hamasu i studentów w kefijach, i za pieniądze George’a Sorosa i funduszu braci Rockefellerów. (Zaraz, zaraz, a Soros to przypadkiem nie Żyd? Chyba pani publicystka dokonała jakiejś fuzji teorii spiskowych). Jeżeli nie wierzy, tylko świadomie manipuluje czytelnikami w celach propagandowych, to gra, którą prowadzi, bardzo źle się może skończyć. Wmawiając antysemityzm wszystkim, którzy krytykują politykę Izraela, kontestują ideologię syjonizmu, czy też po prostu ujmują się po ludzku za niewyobrażalnie cierpiącymi Palestyńczykami w Gazie, bardzo łatwo możemy to pojęcie zdewaluować. A właściwe do tej dewaluacji już doszło. To natomiast rodzi ryzyko, że przeoczymy antysemityzm tam, gdzie on się naprawdę pojawi.
Według Agnieszki Kołakowskiej protestujący studenci mają „wyprane cielęce mózgi”, a o dziennikarzu zadającym rzecznikowi izraelskiej armii pytanie, które jej się nie podoba, pisze: „tutaj linia pomiędzy uprzedzeniem a kretyństwem graniczącym z upośledzeniem umysłowym zupełnie się zaciera”. Na tym tle prof. Ryszard Koziołek w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” jest ucieleśnieniem elegancji. Dla swoich protestujących studentów ma zbolały uśmiech (oczywiście tylko go sobie wyobrażam) i łagodne słowa. Swoich – bo jest rektorem Uniwersytetu Śląskiego i adresatem jednego z listów otwartych. Jednak jeżeli Koziołek mówi w tym wywiadzie szczerze, to daje pokaz żenującej w gruncie rzeczy ignorancji, jak również arogancji, bo profesor przemawia z pozycji mędrca o sprawach, co do których jego wiedza jest bardzo ograniczona.
„[J]eśli mamy na myśli konflikt izraelsko-palestyński, to najwybitniejsi znawcy tematu nie są w stanie odpowiedzieć, który naród ma większe prawo tam być i na jakich zasadach” – mówi. Czy naprawdę profesor, humanista może mieć tak wielki problem z odróżnieniem okupanta od okupowanego? Strażnika więziennego od więźnia? Rdzennego mieszkańca od najeźdźcy? Do tego sprowadza się ten „konflikt”, a głosy takie, jak Koziołka, tylko go utrwalają. „Wiedza, która jest siłą uniwersytetu, okazuje się w tym momencie bezradna” – wtrąca dziennikarz Dariusz Kortko. „Tak, wiedza bywa bezradna wobec przemocy, a nawet wobec demokratycznej polityki. Właśnie ta bezradność wiedzy prowadzi do protestu; głosów moralnego oburzenia, wybuchów gniewu. To naturalne dla człowieka jako istoty moralnej, a nie tylko intelektualnej. Jest dla tego miejsce w uniwersytecie, ale to nie może być stanowisko uniwersytetu, ani jego rektora” – odpowiada prof. Koziołek. A może wiedza nie jest bezradna, może problemem jest to, że uniwersytet tchórzliwie zamyka się na wiedzę, która jest niewygodna? Absurdem jest twierdzenie, że uniwersytet ma być neutralny wobec zbrodni. Obowiązkiem uczonych jest dążenie do prawdy, nie odgradzanie się od niej.
Prof. Koziołek chciałby, żeby uniwersytet był „rodzajem publicznego think tanku, który zamiast ogłaszać, że Izrael dokonuje ludobójstwa w Strefie Gazy, albo że wszyscy Palestyńczycy to terroryści, najpierw zbada, co tam się stało i skąd się to wzięło. Być może w wyniku takiego działania nasze oburzenie będzie równie wielkie, ale przynajmniej zrozumiemy, co tam się dzieje”. Zdumiewające, że nie przyszło mu do głowy, że niektórzy (w tym jego studenci) już podjęli wysiłek zrozumienia, co tam się dzieje, i że właśnie wiedza, którą dzięki temu uzyskali, zmusiła ich do zajęcia stanowiska. Wbrew zaklęciom pana rektora, sprawa „skąd się to wzięło” jest bardzo dobrze zbadana. Tymczasem projektuje on swoją niewiedzę na wszystkich, którzy nie podzielają jego stanowiska. Być może na uczelni powinien być ktoś, kto wskazywałby profesorom drogę do biblioteki.
Na koniec wywiadu mądre zdanie: „Uważam, że społeczeństwo może oczekiwać od nas pomocy w kluczowych momentach debaty społecznej. Jesteśmy własnością publiczną, utrzymujemy się z podatków obywateli, którzy mają prawo oczekiwać, że będziemy zajmować stanowisko w różnych sprawach, ale oparte na wiedzy i dowodach, a nie na sympatiach politycznych czy emocjach”. Szkoda tylko, że rektor UŚ sam sprzeniewierza się tej zasadzie. Dowody są, i codziennie dochodzą nowe, trzeba tylko zdobyć się na odwagę ich przyjęcia.
Również na łamach „Wyborczej” wypowiada się socjolog Sergiusz Kowalski, w artykule zatytułowanym „Studenckie demonstracje solidarności z Hamasem, czyli globalna intifada”. „Obrońcy pokoju przedzierzgnęli się w bojowników dżihadu. Okupują kampusy oflagowani na zielono-biało-czarno-czerwono, wdziali arafatki, organizują szybkie kursy historii Palestyny, islamu etc. Wsparła ich bez wahania część lewicowych polityków – w USA Demokratów, w Polsce Lewica Razem. Ruszyła globalna intifada”. To dosyć reprezentatywny fragment dla całego tekstu. Ostrzegając, żebyśmy nie idealizowali studentów, Kowalski przypomina, że „studenci wydziału historii UW […] wraz z koleżeństwem z odrodzonego ONR zrywali wykłady Zygmunta Baumana, Adama Michnika i Magdaleny Środy, krzycząc «wypierdalaj» i «raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę»”. Jest to o tyle zabawne, że protestująca dzisiaj młodzież jest wręcz antytezą osobników wykrzykujących hasła o „czerwonej hołocie”, a Zygmunt Bauman mógłby być ich ideowym sprzymierzeńcem. Nie wiem oczywiście, co Bauman powiedziałby dzisiaj, ale swego czasu mocno mu się oberwało za krytykę Izraela i za robienie porównań. Pan Kowalski rozbawił mnie ponadto wychwalaniem tekstu Jakuba Woroncowa, jako „chlubnego wyjątku na lewicy”.
Jeszcze w kwietniu, w liście opublikowanym w „Wyborczej” Kowalski straszył „światową intifadą”, (czym ona jest naprawdę, już wyjaśniałam). Wtedy nie było jeszcze protestów studenckich w Polsce: „Powiodło się. Ruszyła światowa intifada, kiedyś w rękach osamotnionych Palestyńczyków. Przez europejskie stolice i amerykańskie kampusy biegnie dziś wołanie: From the River to the Sea, Palestine must be free (Wolna Palestyna od Rzeki do Morza). Rzeka to Jordan, Morze oczywiście Śródziemne, czyli zepchniemy Żydów do morza – koniec Izraela, totalna zagłada. Tego chcą – dawniej palestyńscy liderzy, zaczytani w arabskim przekładzie Mein Kampf, a dziś studenci Columbii i Yale”. Tu przy okazji wyszło na jaw, że nie bardzo się orientuje w tych protestach, bo przytaczane hasło kończy się Palestine will be free, i w takiej właśnie wersji można je usłyszeć na demonstracjach. A co do spychania do morza… ono się wydarzyło. Ale spychali Żydzi, a spychanymi byli palestyńscy mieszkańcy Jafy, Hajfy i Akki. Zaś co do samego hasła, to przywołany wcześniej Roman Vater wyjaśnia, że „jak wykazał izraelski historyk Shay Hazkani, jest [ono] najprawdopodobniej wymysłem ówczesnej izraelskiej propagandy wojennej”. Pan Kowalski posługuje się tą samą metodą „dowodzenia”, co Agnieszka Kołakowska, tzn. przedstawia pojedyncze, dobrane tendencyjnie przykłady haseł czy zachowań jako reprezentatywne dla ogółu protestujących. Trudno przypuszczać, żeby socjolog robił to bez intencji manipulowania odbiorcą.
Do powyższego przeglądu prasy należy jeszcze dołączyć „List do „propalestyńskiego” demonstranta” Jana Hartmana z portalu „Polityki”. „To, że nic nie wiesz i nic cię nie obchodzi – ani krzywdy Palestyńczyków zadawane im przez innych Palestyńczyków i Arabów, ani tym bardziej krzywdy Żydów – to jeszcze nic. Że jesteś ignorantem niemającym bladego pojęcia o Izraelu i konflikcie palestyńsko-izraelskim – to naprawdę ma niewielkie znaczenie. Oczywiście, jesteś «pożytecznym idiotą» agentów Hamasu, którzy przebrani za jakichś studentów i innych tam «uchodźców» robią wam wodę z mózgów, to rzecz tyleż oczywista, co żenująca”. Itd., itp. W tym samym stylu od początku do końca. Spuśćmy już może zasłonę milczenia na działalność publicystyczną prof. Hartmana. Ponieważ zajmuje się on szerzeniem proizraelskiej propagandy (jak również islamofobii) dosyć często, na pewno będzie jeszcze okazja, żeby przyjrzeć się bliżej jego wpisom.
Gratuluję studentom, że polska prasa poświęca im tyle uwagi. To ich niewątpliwy sukces. O pewnych rzeczach można oczywiście dyskutować. Czy to właściwa forma protestu, czy jest skuteczna. Czy bojkot akademicki może przynieść zamierzony skutek, czy wręcz odwrotny. (Ciekawi mnie jednak, czy osoby zgłaszające obiekcje teraz, miały je również, gdy świat bojkotował apartheid południowoafrykański. I nie zapominajmy, że nie chodzi o bojkot osób, tylko instytucji). Ale pewne rzeczy możemy sobie chyba powiedzieć bez wstępnej debaty akademickiej. Na przykład, że apartheid, okupacja i kolonizacja są złe, prawda? To chyba mamy już ustalone? Rektorzy! Przestańcie chować głowy w piasek! W końcu co macie do stracenia? Oprócz szacunku własnych studentów, oczywiście.