Pokój według Donalda

Donald Trump powiedział kiedyś, że należy mu się Pokojowa Nagroda Nobla, ponieważ, jak stwierdził: „po raz pierwszy od trzech tysięcy lat zaprowadził pokój na Bliskim Wschodzie”. I o ile można zrozumieć, że aby zaprowadzić pokój, musi wcześniej istnieć wojna, o tyle trudno pojąć groteskową pewność, z jaką świat Zachodu przyjmuje tę opowieść o „pokojowym triumfie Pana świata”. Trudno też przełknąć hipokryzję samej idei „zaprowadzenia pokoju” przez kraj, który jednej ze stron nie uznaje prawa do państwowości, tożsamości ani prawa do obrony.

Bo o jakim pokoju właściwie mówimy, gdy dzieci nadal stoją rano na checkpointach w drodze do szkoły?

O jakim pokoju mówimy, gdy przekroczenie granicy z Gazą wymaga zapłacenia kilku tysięcy dolarów pośrednikom?

O jakim pokoju mówimy, gdy ci, którzy odpowiadają za zbrodnie wojenne, witani są lub będą na czerwonych dywanach?

O jakim pokoju mówimy, gdy jedna strona wciąż deklaruje, że nigdy nie dopuści do powstania państwa palestyńskiego?

To nie jest pokój, to spektakl i iluzja. Tragikomedia, w której aktorzy zmieniają garnitury, ale nie role.

Proces pokojowy na Bliskim Wschodzie od dekad przypomina przedstawienie, które świat zna na pamięć. Kurtyna w górę: kamery, flagi, konferencje prasowe, uściski dłoni. Słowa, które słyszeliśmy już tysiąc razy: „nowy etap”, „dialog”, „wzajemne zaufanie”, „droga do dwóch państw”. Publiczność klaszcze. Po chwili światła gasną, a za kulisami wciąż słychać odgłos buldożerów wyburzających palestyńskie domy.

Na tej scenie każda rola ma swoje znaczenie. Stany Zjednoczone grają arbitra, ale są jednocześnie sponsorem jednej ze stron. Europa odgrywa zatroskanego obserwatora, który wysyła „wyrazy zaniepokojenia” i apeluje o „powściągliwość”. Izrael występuje jako „partner pokoju”, który w tym samym czasie ogłasza budowę kolejnych osiedli na terenach okupowanych. A Palestyńczycy? W najlepszym razie, zostają statystami, pozbawionymi mikrofonu, własnego głosu i prawa do edycji scenariusza.

To widowisko, które trwa tak długo, że świat przestał się orientować, kto jest jego reżyserem, a kto ofiarą scenografii. „Proces pokojowy” stał się sam w sobie procesem, nie prowadzącym do pokoju, lecz do jego symulacji.

Jednym z największych paradoksów tego spektaklu jest to, że od Palestyńczyków oczekuje się uczestnictwa w negocjacjach, choć ich państwowość nigdy nie została faktycznie uznana przez głównych aktorów tej gry. To jak prowadzić rozmowy o warunkach małżeństwa z kimś, kogo nie uznaje się za współmałżonka, i w ogóle za partnera.

Każda próba rozmowy kończy się powrotem do tego samego punktu: Palestyńczycy mają „zagwarantować bezpieczeństwo”, „uznać prawo Izraela do istnienia”, do “samoobrony”, „powstrzymać przemoc”, ale w zamian nie otrzymują ani granic, ani uznania, ani kontroli nad własnym terytorium, ani nawet szacunku.

W teorii mówi się o dwóch państwach. W praktyce, istnieje tylko jedno, które decyduje o wszystkim: o wodzie, przestrzeni powietrznej, granicach, imporcie, eksporcie, o tym, kto jakiemu prawu ma podlegać.

W tej rzeczywistości „proces pokojowy” nie jest drogą do równowagi, lecz do administracyjnego utrwalenia nierówności. Jest narzędziem kontroli, a nie emancypacji. Jest kontynuacją statusu quo.

Świat dyplomacji lubi rytuały. Uściski dłoni, wspólne zdjęcia, przemowy w neutralnych barwach. I nawet jeśli pod garniturem kryją się ręce, które wydały rozkazy bombardowania dzielnic mieszkalnych, dyplomacja znajdzie sposób, by nazwać to „obroną”.

Przywódcy, którzy odpowiadają za śmierć tysięcy cywilów, są zapraszani na szczyty międzynarodowe i witani jak bohaterowie. Nie zdziwię się, gdy sam Netanyahu otrzyma tytuł doktora honoris causa któregoś z zachodnich uniwersytetów.

Światowa opinia publiczna reaguje na to wzruszeniem ramion. Wojna i pokój przestały być kategoriami moralnymi, a zostały poddane estetyzacji: wszystko zależy od tego, kto zrzuca bomby i jakim językiem o tym opowiada. Jeśli chcemy zobaczyć prawdę o „procesie pokojowym”, trzeba zejść z poziomu konferencyjnych stołów na poziom ziemi.

Na Zachodnim Brzegu dziecko codziennie staje o świcie, by przejść przez checkpoint w drodze do szkoły. Czasem czeka godzinę, czasem trzy. Czasem nie dojdzie w ogóle.

W Gazie młody student, który chce opuścić enklawę, musi zapłacić kilka tysięcy dolarów za zgodę na przekroczenie granicy, jakby wolność była towarem na czarnym rynku.

W Hebronie są drogi, po których mogą poruszać się tylko osadnicy izraelscy, a Palestyńczykom wstęp jest zakazany, bo nie mają prawa chodzić po tzw. „czystych ulicach”, nawet jeśli droga prowadzi do ich własnego domu.

To nie jest pokój. To nie jest też wojna. To stan zawieszenia, permanentnej opresji, której świat nadał nazwę „konfliktu”.

W 2022 roku Amnesty International, Human Rights Watch i izraelska organizacja B’Tselem zgodnie stwierdziły, że system narzucony Palestyńczykom spełnia definicję apartheidu. Oddzielne prawa, oddzielne strefy, oddzielne drogi, oddzielne systemy karne. Dla Palestyńczyków – prawo wojskowe. Dla osadników – cywilne. Dla jednych – pozwolenia na budowę. Dla drugich – rozkazy wyburzenia.

Świat Zachodu przyjął te raporty z eleganckim milczeniem. Bo przecież jeśli przyznać, że na Bliskim Wschodzie istnieje apartheid, to trzeba by przyznać również, że sponsorowany jest przez tych samych, którzy z niego rzekomo wyciągają lekcje z historii. A przecież ciągle powtarzamy, że to jedyna demokracja na bliskim wschodzie!

A więc lepiej nazwać to „skomplikowaną sytuacją”, „trudnym konfliktem”, „złożonym problemem”, sytuacją „nie czarno-białą”.

Trudno jednak o większą prostotę: jedna strona kontroluje, druga jest kontrolowana. Jedna decyduje, druga prosi – bez skutku. Jedna żyje w państwie prawa, druga w strefie wojskowej.

Nie ma roku bez nowej „inicjatywy pokojowej”. Każda opatrzona jest nową nazwą: Plan Busha, Mapa Drogowa, Porozumienia z Oslo, Abraham Accords, teraz może „Nowa Architektura Regionu”. Każda brzmi inaczej, a wszystkie kończą się tak samo: niczym.

W najlepszym wypadku doprowadzają do chwilowego zawieszenia broni, po którym następuje kolejne przesiedlenie, kolejna fala przemocy, kolejne bombardowanie.

Bo w tym teatrze nikt nie chce pokoju. Pokój oznaczałby koniec uzasadnień, koniec przemysłu zbrojeniowego, koniec narracji ofiary, koniec geopolitycznej strefy wpływów.

Dopóki więc pokój opłaca się mniej niż wojna – wojna będzie trwać. Ale wojna w garniturze, wojna z dyplomatycznym uśmiechem.

Europa uwielbia mówić o prawach człowieka. Ale kiedy te prawa dotyczą Palestyńczyków, zaczyna się chrząkanie, nieśmiałe „sytuacja jest złożona”.

Zbrodnie, które w innym kontekście nazwano by ludobójstwem, tutaj stają się „tragicznymi skutkami obrony własnej” lub „nadmiarowym działaniem”.

Naruszenia prawa międzynarodowego? – „Nieproporcjonalne działania”.

Systemowa dyskryminacja? – „Kwestia dyskusyjna”.

Ta moralność selektywna jest jednym z filarów tragikomedii. Pokazuje, że prawa człowieka nie są uniwersalne, lecz geograficznie i religijnie warunkowane.


Być może prawdziwy proces pokojowy zacznie się wtedy, gdy znikną aktorzy, a głos odzyskają ludzie.

Nie ambasadorowie, nie premierzy, nie generałowie, lecz nauczyciel z Ramallah, student z Gazy, matka, która czeka na syna z więzienia administracyjnego. Może wreszcie posłuchajmy ich głosu, bo póki co słyszeliśmy tylko ich krzyki. To oni powinni pisać scenariusz, bo tylko oni wiedzą, jak wygląda życie w cieniu muru.

Pokój nie polega na podpisaniu dokumentu, lecz na rozbiciu struktur, które produkują przemoc. Pokój to nie kompromis między okupantem a okupowanym, ale demontaż samej okupacji.

Tragikomedia Bliskiego Wschodu trwa nadal. Kurtyna jeszcze się nie opuściła.
Na scenie wciąż te same twarze, te same frazy, te same błyski fleszy. Publiczność, zmęczona i obojętna, wychodzi z sali, zanim spektakl się skończy.

Ale gdzieś, poza światłami reflektorów, dziecko znów czeka na przejście przez checkpoint, kobieta znów traci dom, a młody chłopak znów nie dostaje pozwolenia na wyjazd. I kiedy w kolejnych oświadczeniach pada słowo „pokój”, brzmi ono już jak żart. Jak tytuł sztuki, której zakończenia nikt nie chce zobaczyć.

Można odnieść wrażenie, że proces pokojowy to nie droga do pokoju, lecz sposób jego unikania.
To język, który pozwala mocarstwom udawać moralność, a okupantowi udawać ofiarę.
To strategia utrzymania status quo pod przykrywką dyplomacji. Bo jeśli naprawdę zależałoby komukolwiek na pokoju, to nie byłby on nagrodą Nobla, lecz codziennym obowiązkiem.
Pokój nie jest trofeum, które można wręczyć w Oslo. Pokój zaczyna się wtedy, gdy przestajemy kłamać o jego istnieniu.

Udostępnij:
Ahmed Elsaftawy
Ahmed Elsaftawy
Artykuły: 33
Przejdź do treści