Kino i normalizacja. Czy Anora i Nie chcemy innej ziemi powinny dostać Oscary?

Być może słyszeliście w ostatnich dniach narzekanie na „normalizację”, która ma być efektem przyznania konkretnym filmom tegorocznych Oscarów
Czym jest normalizacja?
W dużym uproszczeniu, to proces wprowadzania do mainstreamu głosów, osób lub działań, które wcześniej się w nim nie znajdowały. Kiedy coś zostaje znormalizowane, to możesz to robić i nadal być mile widziany na salonach i uznawany za dobrego ziomka. Wiemy na przykład, że przez długi czas amerykańskie elity krzywo patrzyły na antyszczepionkowców, denialistów holocaustu czy zwolenników dyktatorów, ale już w ostatnich miesiącach szybko znormalizowano te zachowania wśród tego establishmentu.
Oscary w dużej mierze wyrażają i tworzą zeitgeist, jaki panuje na Zachodzie. Dokładnie te same filmy, które w jednym roku dostają statuetkę, w kolejnej dekadzie mogą być nieakceptowane. Te same żarty czy zachowania, które zbierały oklaski na czerwonym dywanie w latach 00, dziś mogą być powodem do poważnej krytyki czy nawet wykluczenia. Przypomnijmy sobie chociażby pierwszego Oscara dla Adriana Brody’ego sprzed 20 lat, po którym ten bez uprzedzenia chwycił i pocałował w usta wręczającą nagrodę Halle Berry, albo dekady zafiksowania się na – często toksycznym dla aktorów i otoczenia – nagradzaniu za najbardziej ekstremalny method acting.
W kontekście tegorocznych Oscarów najczęściej wracała dyskusja o tym, czy Anora Seana Bakera nie normalizuje wpuszczania na salony Rosjan, którzy nie potępiają swojego rządu prowadzącego inwazję na Ukrainę. Nieco rzadziej pojawiały się głosy o tym, czy Nie chcemy innej ziemi nie normalizuje antysemityzmu lub wręcz przeciwnie – nie wybija zębów krytyce państwa Izrael.
Anora – czy znowu wpuszczamy Rosję na salony?
Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, autorka znana jako Zwierz Popkulturalny, zaraz po wręczeniu nagród, napisała na swoim blogu o znaczeniu nagrody dla Anory:
„Dla Rosji i jej propagandy nie ma znaczenia tak naprawdę czy portretowani w filmie Rosjanie są dobrzy czy źli, zabawni czy żałośni. Nagrodzenie i fascynacja Anorą udowadnia, że zachód potrzebuje tego wschodniego ducha, że stara się go zrozumieć, że nie potrafi prowadzić swojej narracji bez tego punktu odniesienia. (…) Że to jest inny fascynujący kraj, że trzeba zrozumieć „rosyjską duszę”. No i tak mamy, kraj, który ma przecież dyktaturę, który stanowi zagrożenie dla światowego pokoju, może spać spokojnie, że zawsze będzie miał taryfę ulgową. Nawet jeśli lubimy film to prawda jest taka, że na scenie stali rosyjscy aktorzy i uśmiechali się, bo film zdobył nagrodę wieczoru. Trzy lata, nawet na tyle nie udało się nam przekonać zachodu, że może jednak są pewne rzeczy, których nie należy dotykać. Prośba by poczekać okazała się zbyt dużym wyzwaniem”.
Mówiąc o czekaniu trzy lata, autorka ma oczywiście na myśli trwającą już ponad trzy lata wojnę na Ukrainie. W 2022 r. rosyjski komitet oscarowy, zajmujący się nominowaniem filmów zawiesił swoją działalność. W tym czasie, szeroko pojęta „Rosja” dostała jedynie Oscara za najlepszy film dokumentalny z 2023 r. Otrzymał go rosyjski – ale nakręcony poza krajem – Navalny, film poświęcony antyputinowskiemu opozycjoniście, który w lutym 2024 r., zginął w kolonii karnej. O ile tamten Oscar – przyznany tuż po rozpoczęciu rosyjskiej, pełnoskalowej inwazji na Ukrainę – mógł być odbierany jako policzek wymierzony Putinowi, i tak wzbudzał pewne zarzuty. Nawalny był przecież politykiem który posiadał – przynajmniej przez część swojej kariery – dosyć szowinistyczne i imperialistyczne poglądy, od uznania Krymu za część Rosji, po porównywanie mieszkańców Kaukazu, w tym Gruzinów, których część kraju okupuje rosyjskie wojsko, do szkodników i robactwa. Mimo zmiany swoich poglądów i generalnemu liftingowi wizerunku w stronę liberalnego, przystojnego, zachodniego opozycjonisty w garniturze – Nawalny wciąż jest źle odbierany przez część społeczeństw środkowo-wschodniej Europy. Przez kolejne dwie gale, rosyjscy aktorzy i filmy byli praktycznie nieobecni na czerwonym dywanie.
Passę tę przerwała Anora, zgarniając pięć statuetek. To współczesna historia o kopciuszku, na pierwszy rzut oka wyzbyta tematów politycznych. Mimo że film jest produkcji amerykańskiej, Rosjanie grają w nim dosyć ważne role. Szczególnie istotnymi postaciami, z perspektywy normalizacji obecności Rosji na zachodnich salonach, są Mark Eidelstein i Jura Borisow, pierwszy gra jedną z głównych ról w filmie, odgrywając Iwana, syna rosyjskich oligarchów, drugi, za swoją rolę mafiozy, został nominowany do nagrody za najlepszą rolę drugoplanową. Obaj są aktywni w rosyjskim kinie, popularni w Rosji (w której w kontekście Borisowa mówi się nawet o Juromanii) i mają szerokie kontakty w lokalnym establishmencie. Borisow występował w filmach nagrywanych na okupowanym Krymie. Żaden z nich nie wypowiedział się w sprawie wojny w Ukrainie.
W pewnym sensie, nominacja Borisowa jest idealnym przykładem „normalizacji”. Sam fakt przyzwolenia na bycie fetowanym w Nowym Jorku i w Moskwie, powoduje skrócenie politycznego dystansu między tymi dwoma miejscami. Jeśli można być Rosjaninem, który dostaje komplementy jednocześnie od prominentnych członków Jednej Rosji i od śmietanki Hollywood – to chyba brak jasnego stanowiska w temacie inwazji na Ukrainę nie musi być taki zły, a „jednorusy” nie mogą przecież aż tak się różnić od kulturalnych Amerykanów. Pokrywa się to nieco z narracją, którą Donald Trump przedstawił podczas nieszczęsnego spotkania z Włodymirem Zelenskim, nie można potępiać Putina i jednocześnie próbować ubijać z nim interesy. A ponieważ Hollywood chce robić z Rosją interesy (filmy), to jest gotowe z tego potępienia zrezygnować – widać to też w wystąpieniach, żartach i przemowach, które poza jednym nawiązaniem do wizyty Zelenskiego w Białym Domu i samotnego „Slava Ukraini” wygłoszonego przez Daryl Hannah, omineły temat wojny, fetując rosyjskich aktorów.
Efektywnie ustawia to Rosję w pozycji kłopotliwego, nieco dzikiego i niesfornego, ale ciągle pożądanego partnera. Jak widać, atmosfera w Fabryce Snów nie odbiega zbyt daleko od tej w Białym Domu.
Nie chcemy innej ziemi – czyli film, który nie pasuje prawie wszystkim
Innym filmem, który znalazł się pod ostrzałem z racji „normalizacji” politycznego znaczenia było Nie chcemy innej ziemi (z ang. No Other Land).
Co prawda film został szeroko doceniony za swoją zdecydowaną prezentację apartheidu i prześladowań, którym państwo Izrael poddaje Palestyńczyków. Jednak dominującą narracją, która pojawiła się w mediach po otrzymaniu przez filmie Oscara, była coś innego – jego status jako koprodukcji izraelsko-palestyńskiej. Nagłówki w głównych mediach, w tym Reuters, całkowicie pominęły nazwę filmu, skupiając się wyłącznie na fakcie, że wygrał film „izraelsko-palestyński”. W większości przypadków, sama informacja bycia koprodukcją znalazła drogę do nagłówka, tytułów czy zajawek artykułów, tak było chociażby w przypadku „Wyborczej”. Z jakiegoś powodu autorzy w zachodnich mediach uznali za ważniejsze, podkreślić, że Izraelczycy i Palestyńczycy połączyli siły, aby tworzyć sztukę, zamiast skupiać się na okropieństwach i cierpieniu, które leżą u podstaw filmu. Czytamy więc w tytułach o „dokumencie nakręconym przez kwartet palestyńsko-izraelski”, zamiast „dokumencie o zbrodniach przeciwko ludzkości i czystce etnicznej”.
To znany schemat. Przekonanie, że „dobrzy ludzie po obu stronach” mogą pokonać swoje różnice poprzez dialog i współpracę, wizja tego, że przecież nikt nie jest winny temu, gdzie się urodził (co szczególnie chętnie aplikuje się do tych, którzy urodzili się po lepszej stronie muru), historia o dwóch kolegach – Palestyńczyku i Izraelczyku, którzy w gruncie rzeczy są tacy sami, ciągle urzeka liberalną publiczności… Oczywiście, zaciera to rzeczywistość okupacji oraz brutalną nierównowagę sił, która ją definiuje. Tworzy to fałszywe poczucie, że po stronie Izraela – państwa, które regularnie dokonuje zbrodni wojennych oraz odpowiada za śmierć i przesiedlenia ludności cywilnej – jest jakaś opozycja, która współpracuje z Palestyńczykami, widzi wypaczenia i zbrodnie własnego państwa i już zaraz, niedługo, coś z tym zrobi. Nie jest to wina autorów filmu, ale raczej – otaczającego ich przemysłu medialno-propagandowego. To nie zawartość No Other Land przyciąga obecnie uwagę mainstreamowych mediów, tylko właśnie jej pozytywny potencjał PR-owy.
To nie jest nic nowego. Koprodukcje od dawna są najprzystępniejszym sposobem, aby palestyńskie historie docierały do zachodnich scen nagrodowych. „Five Broken Cameras”, inna izraelsko-palestyńska koprodukcja, była nominowana do najlepszego dokumentu na Oscarach 2013. Podobnie jak No Other Land, film ten ukazał brutalność izraelskiej okupacji – ale, tak jak wypadku No Other Land, film był fetowany i opisywany właśnie jako koprodukcja. Tak, jakby samo wspólne kręcenie budżetowych dokumentów mogło obalić apartheid.
Zauważa to też Mohamed el-Kurd, palestyński poeta i pisarz, w swojej tegorocznej książce Perfect Victims, pisze o nagradzanych palestyńsko-izraelskich koprodukcjach filmowych w rozdziale poświęconym „defangisation”; rozbrajaniu i pozbawianiu „kłów i pazurów” kultury i narracji palestyńskiej przez uczynienie jej bardziej zjadliwą, przyjemną i niekontrowersyjną: „Weźmy gatunek filmów, w których Izraelczycy i Palestyńczycy współpracują przy produkcji. Palestyński filmowiec jest eskortowany na festiwal filmowy, dopuszczony na scenę jako charyzmatyczny sidekick swojego decyzyjnego, izraelskiego współautora. Nikt – ani producent festiwalu, ani felietonista piszący recenzję – nie zdaje się przejmować treścią filmu, niezależnie od tego, czy jest on dobry, czy bezwartościowy. Najważniejsze jest to, że film był współreżyserowany, co zaspokaja libidalne pragnienia widzów. Podsłuchują zakazaną rozmowę, podniecające pojednanie między zabójcą a zamordowanym. Dyskusje o filmie, recenzje, sposób jego promocji oraz nasze podekscytowane elevator pitches między sobą stają się masturbacyjne, sprowadzając film do faktu, że była to współpraca między Izraelczykiem a Palestyńczykiem, spełniając fantazję widza o szczęśliwym zakończeniu w tragicznej historii”.
Fragment książki El-Kurda, będącej bestsellerem 2025 „New York Timesa”, dosyć bezpośrednio mierzy w Nie chcemy innej ziemi – i ma w sporo racji, jeśli weźmiemy pod uwagę opisaną wcześniej reakcję mediów. Koprodukcje, choć są często jedyną dla Palestyńczyków platformą pozwalającą sięgnąć do świata zewnętrznego, często poddawane są presji narzucania jednolitych narracji czy historii o dialogu, zgodnych z oczekiwaniami zarówno międzynarodowych dystrybutorów, jak i wewnętrznych środowisk politycznych. Proces współpracy nie ogranicza się jedynie do wymiany artystycznych idei, ale staje się także, chcąc nie chcąc, narzędziem do kształtowania globalnego wizerunku regionu.
Osoby zaangażowane w ruchy propalestyńskie narzekają na normalizację Izraela i symetryzm, z jakim media piszą o filmie, pomijając często fakt, że izraelski reżyser działał w dużej mierze jako renegat – bez dofinansowania ze strony izraelskich funduszy filmowych, będąc prześladowanym przez izraelskie instytucje, w tym policję i wojsko. Yuval Abraham jest Izraelczykiem, to prawda, ale w dużej mierze jest filmowcem wbrew Izraelowi. Wpisywanie go w ramy narracji o izraelsko-palestyńskiej koprodukcji, po dostrzeżeniu i nagrodzeniu przez międzynarodowe gremia, jest w dużej mierze niedźwiedzią przysługą i wizerunkowym damage control ze strony izraelskiej narracji medialnej i państwowej. Izraelski establishment ignorował film, prześladował jego twórców i rzucał im kłody pod nogi, włącznie z niedawnym aresztowaniem i pobiciem Basela Adry. Jednocześnie, fakt otrzymania przez filmu Oscara, wymusił jego dostrzeżenie i udawanie, że przynajmniej częściowo, jest w izraelskiej przestrzeni publicznej miejsce dla takich autorów, a ich twórcy nie są katowani przez wojsko czy zastraszani we własnych domach. To pozorne, częściowe uznanie – to właśnie inny przykład el-Kurdowskiej defangizacji [z ang. defangisation, czyli wspomniane wcześniej pozbawianie kieł – przyp. red], rozbrajania, który z filmu-oskarżenia, tworzy fałszywe wrażenie filmu o „dialogu”, kooperacji, nierealnych fantazji o tworzeniu pola do zmiany systemu. Systemu, który codziennie zabija bardzo realnych ludzi.
„The Jerusalem Post” – jedna z najważniejszych anglojęzycznych izraelskich gazet, opisuje galę oscarową, skupiając się na wymienieniu filmów przedstawiających Izrael, syjonizm i żydowską kulturę pozytywnie oraz analizując, która z gwiazd nosiła jakie przypinki i jakie stanowiska zajmowała w temacie trwającej ostatnie półtora roku wojny. Z ulgą i aprobatą odnotowuje, że Rachel Zegler (wyrażająca w przeszłości propalestyńską postawę) i Gal Gadot (aktorka i była żołnierka IDF) wystąpiły zgodnie podczas gali, nie poruszając politycznych tematów. Kiedy przyszło do omówienia Nie chcemy innej ziemi, najważniejszą kwestią była informacja o tym, że izraelski współreżyser domagał się uwolnienia izraelskich zakładników z Gazy, co także zostało umieszczone w tytule całego artykułu.
W poniedziałek, po ceremonii wręczania Oscarów, minister Kultury i Sportu Izraela Miki Zohar grzmiał na platformie X: „ Wygranie Oscara przez Nie chcemy innej ziemi to smutny dzień dla kina. Zamiast przedstawiać złożoność izraelskiej rzeczywistości, twórcy filmowi zdecydowali się na wzmocnienie narracji, które wypaczają wizerunek Izraela w oczach międzynarodowej publiczności […] Wolność wypowiedzi jest ważną wartością, ale przekształcanie oczerniania Izraela w narzędzie międzynarodowej promocji nie jest sztuką – to sabotaż przeciwko Państwu Izrael, szczególnie w świetle masakry z 7 października oraz trwającej wojny”. Zohar zapowiedział też zmiany finansowania (mimo że Nie chcemy innej ziemi takiego nie dostało), które ma wspierać duże hity – komedie i filmy akcji – zamiast dokumentów.
Narracji Zohara – o normalizacji oczerniania Izraela – wtórowała duża część izraelskich mediów. W mediach społecznościowych od poniedziałkowego poranka pojawiły się masowo produkowane karykatury przedstawiające Basela Adre, palestyńskiego współreżysera filmu jako członka Hamasu lub pokazujących statuetkę jako zakładnika terrorystów. Amerykański portal konserwatywny „Dailywire” podnosił narrację o tym, że Oscar dla Nie chcemy innej ziemi normalizuje podważanie legitymacji państwa Izrael czy nawet zbrodni Hamasu, twierdząc, że film zawiera trybut dla masakry z 7 października 2023 r.
W Polsce podobną narrację przyjął Tomasz Lis, pisząc na portalu X „Czytam, że Hamas dostał w nocy Oscara za wybitnie odrażający, niemądry i demagogiczny dokument. Ma to jeden plus – podważa mit, że w Hollywood rządzą Żydzi”.
Wszystko jest normalizacją
Mimo że zarówno Anora jak i Nie chcemy innej ziemi spotykają się z zarzutami normalizacji, wydaje mi się, że ich pozycja nie jest podobna. Podczas swojego podziękowania Basel Adra określił No Other Land jako odzwierciedlenie „twardej rzeczywistości”, której Palestyńczycy doświadczają od dziesięcioleci. Następnie zaapelował: „Wzywamy świat do podjęcia zdecydowanych działań, aby powstrzymać niesprawiedliwość i zatrzymać czystki etniczne wobec narodu palestyńskiego”. Jego izraelski kolega podkreślił też cierpienia strony izraelskiej i konieczność uwolnienia zakładników, przerwania spirali przemocy.
Steve Baker i obsada Anory, wprowadzając po raz pierwszy od trzech lat Rosjan z powrotem na czerwony dywan, nie zająknęli się nawet o trwającej w Ukrainie wojnie. Być może bojąc się kary lub uznając, że sztuka nie musi być polityczna. A może po prostu zupełnie ich to nie obchodzi.
O ile autorom pierwszego filmu w najgorszym razie można zarzucić – przy dobrej woli – naiwność i impotencję, w tym, że z jednej strony część mediów wybiła im kły, a z drugiej – nie byli w stanie przekonać zachodniego establishmentu do konieczności działania czy sankcjonowaniu Izraela o tyle, myśląc o obsadzie drugiego, ciężko mi nie widzieć wygodnictwa – i kontynuacji Trumpowskiej polityki normalizacji stosunków z Putinowską Rosją.