W ślepym zaułku liberalnego syjonizmu. Czy Amos Oz pisał dla pokoju?
Zamierzałam dziś napisać felieton o wystawie izraelskiego rysownika w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie, która wzbudziła szerokie zainteresowanie lokalnych mediów nie ze względu na swoją rangę i wagę, ale ze względu na protest propalestyńskich aktywistów. Ponieważ jednak komentarze do sprawy, na które czekam, jeszcze do mnie nie dotarły, postanowiłam wstrzymać się z publikacją do przyszłego tygodnia. A dzisiaj, dla kontekstu, który przyda się nam w rozważaniach na temat wystawy z MOCAKu, proponuję przyjrzeć się wznowionej nie tak dawno temu książce bardzo cenionego u nas izraelskiego pisarza, Amosa Oza.
***
Pod koniec 2022 roku Wyd. Czarne opublikowało nowe wydanie starej (bo pisanej 40 lat wcześniej) reporterskiej książki Amosa Oza, Na ziemi Izraela, tym razem w tłumaczeniu z hebrajskiego Magdaleny Sommer (poprzednie polskie wydanie było przekładem z angielskiego) i ze wstępem Pawła Smoleńskiego.
Niestety wydawnictwo nie zatroszczyło się o czytelnika, a raczej rzuciło go na głęboką wodę, dając mu zbiór tekstów prasowych sprzed lat, najeżony odniesieniami, które nie są tu i teraz oczywiste, bez jakiegokolwiek wprowadzenia w kontekst historyczny i polityczny (wstęp Smoleńskiego to raczej laurka dla Oza, a nie merytoryczne wprowadzenie), brak też przypisów do nazwisk i wydarzeń przywoływanych w książce. A kontekst jest bardzo istotny dla zrozumienia, co w ogóle Oz mówi tutaj swoim czytelnikom i dlaczego.
W Polsce proza Amosa Oza jest uznawana za wyraz głębokiego humanizmu, a on sam ma opinię autorytetu moralnego i mędrca, orędownika pokoju i porozumienia z Palestyńczykami (każda notka o nim wspomina, że był współzałożycielem ruchu Pokój Teraz). Uważa się, że Amos Oz pisał dla pokoju, bo był autorytetem moralnym, a był autorytetem moralnym, bo pisał dla pokoju. (Pomijam tutaj kwestię literackiej wartości jego twórczości, ale przekonanie o jej wielkości działa tu podobnie). Spróbujmy jednak odrzucić te uprzedzenia wobec autora i przyjrzeć się tej książce i jej przesłaniu krytycznie i odpowiedzieć na pytanie, czy rzeczywiście Amos Oz zasługuje na opinię autorytetu moralnego i czy jego pisarstwo przybliżało pokój?
Jest rok 1982. Izrael okupuje Strefę Gazy i Zachodni Brzeg od 15 lat i niedawno rozpoczął wojnę w Libanie. We wrześniu armia Izraela asystowała libańskim maronickim bojówkom w masakrze w Sabrze i Szatili – palestyńskich obozach dla uchodźców w Bejrucie. (Działo się to za wiedzą i przyzwoleniem Ariela Szarona, ówczesnego ministra obrony, a późniejszego premiera Izraela. O traumie, jaką to wydarzenie wywołało u żołnierzy izraelskich w nim uczestniczących opowiada słynny swego czasu film Walc z Baszirem. Nie wiem, czy nurt rozliczeniowy w izraelskiej kulturze zdobył się kiedykolwiek na opowiedzenie o Sabrze i Szatili w taki sposób, żeby to ofiary były sednem opowieści). Te wydarzenia będą się pojawiać w rozmowach pisarza z mieszkańcami „ziemi Izraela”, odbytymi w październiku i listopadzie tamtego roku, ale kluczowym kontekstem jest wewnętrzna sytuacja polityczna w Izraelu. Od 1977 r. rządzi prawica, której Oz jest przeciwny; Menachem Begin stoi na czele już drugiego rządu, a w kraju zachodzą zmiany, które pisarz z wielu względów uważa za szkodliwe. Krótko mówiąc, celem tekstów składających się na książkę, najpierw pisanych na potrzeby prasy, a dopiero później wydanych jako książkowy reportaż, jest bieżąca walka polityczna. To nie jest literatura napisana, żeby trwać. Amos Oz nie był prorokiem, jeśli jego teksty sprzed 41 lat wydają się aktualne wobec obecnej sytuacji w Izraelu, (ale także w Polsce) to jest to złośliwy chichot historii.
Tytuł Na ziemi Izraela, jest prowokacyjny – podczas swojej podróży reporterskiej Amos Oz sporo czasu spędził na terytoriach okupowanych, zwanych w książce (i ogólnie przez Izraelczyków) „terytoriami”, może z potrzeby zwięzłości, a może dlatego, żeby nie psuć sobie humoru brzydkim słowem. Odpowiedź na pytanie, na ile szczere jest jego wielokrotnie wyrażane dążenie do kompromisu z Palestyńczykami i czy poglądy prezentowane przez Oza mogły kiedykolwiek zaowocować trwałym pokojem, zawiera się właściwie w tym tytule i jest przecząca.
Bo tytuł jasno mówi: to jest nasza ziemia, to my mamy do niej prawo, to my możemy nią rozporządzać. Owszem, Amos Oz uważał, że Izrael może, a nawet powinien, dać Palestyńczykom jakieś ziemie pod ich własne państwo. W geście łaskawego pana albo, przeciwnie, w geście ofiary zmuszonej wyprzedawać ojcowiznę, żeby wykupić się od napaści. Nie był natomiast gotowy oddać Palestyńczykom sprawiedliwości, wobec czego jego dążenie do kompromisu staje się czysto deklaratywne. Widać to wyraźnie, kiedy pisarz mówi o Palestyńczykach wprost (podkreślenia moje):
Równolegle do naszego powrotu do Syjonu, być może jako efekt uboczny, wyrosło doświadczenie palestyńskie. Może jest odbiciem naszego. Jego cieniem. Być może karykaturą zapożyczającą od nas symbole, motywy emocjonalne, techniki wojskowe i polityczne, styl, nawet poetyckie wzruszenia. Ale żadne prawo autorskie nie obejmuje uczuć narodowych, więc nie można pozwać palestyńskiego ruchu narodowego o plagiat.
To tylko nieco ładniejszymi słowami wyrażone twierdzenia prawicowych polityków, że Palestyńczycy nie mają żadnej własnej tożsamości, że nie stworzyli własnej kultury itd., że naród palestyński nie istnieje. Oz co prawda zdaje się twierdzić, że jednak istnieje, ale tylko jako reakcja na „powrót Żydów do Syjonu”. Prezentuje przy tym charakterystyczne dla najeźdźcy poczucie wyższości nad podbitą ludnością. Czy „być może” coś tu zmienia? Oz odbiera Palestyńczykom nawet własne uczucia, twierdząc, że „zapożyczają motywy emocjonalne”. Rzeczywistość tymczasem przedstawia się zgoła inaczej, bo to właśnie kultura izraelska (będąca zjawiskiem bardzo młodym) od początku zapożyczała i zawłaszczała elementy i symbole kultury palestyńskiej.
Te słowa pisarz wygłosił podczas debaty z mieszkańcami żydowskiego osiedla Ofra na Zachodnim Brzegu (rzecz jasna nielegalnego w świetle prawa międzynarodowego). Amos Oz przemawia do nich z pozycji zatroskanego moralisty, strofuje ich i wytyka im błędy, oskarża o „autyzm moralny”, co chyba należy rozumieć jako nieumiejętność moralnej oceny własnego postępowania. Śmiem jednak twierdzić, że równocześnie sam ów „autyzm moralny” przejawia. To albo zwykłą hipokryzję. Oz co prawda kategorycznie twierdzi, że słowo „okupacja” jest właściwe dla sytuacji na Zachodnim Brzegu (z czym nie zgadzają się jego rozmówcy z Ofry), ale jednocześnie mówi: „Można utrzymywać, że to okupacja usprawiedliwiona, konieczna, decydująca o naszym losie” i „Naród Izraela wyruszył na [wojnę 1967 r.] kierowany narodowym konsensusem, że idzie bronić własnej egzystencji”. Innymi słowy: najlepszą obroną jest atak (bo to Izrael był stroną atakującą; mit o konieczności tego ataku rozwiewa np. Ilan Pappé w książce Ten Myths About Israel). Jeśli to ma być głos sumienia narodu, to nie świadczy to dobrze o owym narodzie. Jeśli zagraniczna opinia publiczna uznaje taki głos za głos sumienia narodu, to źle to świadczy o niej.
Amos Oz pozornie wyraża poglądy propalestyńskie, może się wydawać, że przyjmuje wobec Palestyńczyków postawę empatyczną i pełną zrozumienia, ale w rzeczywistości jest w tym zawsze coś ich deprecjonującego. Poczucie wyższości jest widoczne, kiedy opisuje swoich palestyńskich rozmówców. Żydów może potępiać, ale traktuje ich poważnie, Palestyńczyków zwyczajnie lekceważy. Opisuje ich z ironicznym dystansem, wręcz złośliwie.
Tak jest w przypadku dwóch młodych chłopaków i starszego mężczyzny, do których przysiadł się w kawiarni w Ramallah. Pisarz z pobłażliwością odpytuje chłopaków z ich poglądów. Rozmowa przebiega przyjaźnie i tak bardzo po jego myśli, że zastanawiam się, czy odbyła się naprawdę.
Inszallah, w końcu [pokój] będzie. Napiszesz o nas w izraelskiej gazecie? Tylko nie dawaj imion. Serio. Daj inne imiona. Napisz Muhammad i Ahmed. I nie pisz Ramalla. Napisz Al-Bira. I też, że na Zachodnim Brzegu wszyscy chcą pokoju. Duzi i mali. Napisz, że Arabom też należy się własny kąt. Może nie pisz Arabowie. Napisz Palestyńczycy, tak będzie lepiej. I nie pisz, że to wszystko mordercy. Pisz z głowy. I z serca. Napisz Izraelczykom, że siła wam nie pomoże. Siła jest jak pieniądze. Dzisiaj ja mam, jutro ty albo on. Trzeba skończyć wszystkie wojny głową, nie siłą. Tak jak jest sprawiedliwie. Pisz dla pokoju!
Tu znów w umysł czytelnika sączy się przekaz, że istnienie narodu palestyńskiego jest co najmniej wątpliwe. Tym razem włożony w usta rozmówców autora, którzy dopiero po namyśle przypominają sobie, że są Palestyńczykami. (Takie miano nie przysługuje natomiast w ogóle palestyńskim obywatelom Izraela, o nich Oz pisze zawsze jako o „izraelskich Arabach”). Starszy mężczyzna milczy przez cały czas, wybucha dopiero na sam koniec, wygłaszając emocjonalną przemowę, dziwnym trafem też będącą dokładnie tym, co pisarz chciałby usłyszeć, i zakończoną prośbą o „pozdrowienia od Abu Izmiego dla pana Cohena. To bardzo porządny człowiek”.
W innym rozdziale Oz rozmawia z dziennikarzami jerozolimskiej gazety Al- Fadżr (Świt). Już sam wygląd redakcji jest dla niego pretekstem do wyższościowego marszczenia nosa:
[M]nogość plakatów po arabsku. Jaskrawych i dosadnych. Ich twórcy postanowili posłużyć się najbardziej szokującymi i najprostszymi symbolami, jak postać kobiety o nieugiętym obliczu (Palestyna) z odciętymi nogami (samorząd lokalny). Z kikutów wyrastają korzenie, które wbijają się głęboko w ziemię. Ręce kobiety spętane są kajdanami (a może były spętane i artysta przedstawił zerwane więzy; nie pamiętam dokładnie), nad jej głową unosi się ranny gołąb broczący krwią. Inny plakat przedstawia nabijany gwoździami wojskowy but miażdżący delikatną dłoń dziecka, które mimo to nie wypuszcza trzymanej gałązki oliwnej.
Kolonizator recenzuje sztukę skolonizowanych i konstatuje, że jest prymitywna. Czy wielkiemu pisarzowi nie przyszło tu do głowy, że wpisuje się w niechlubny schemat znany światu od stuleci? Kontynuuje, ironizując:
Pracownicy skarżą się (ze wzrokiem płonącym z dumy) na upokorzenia, prześladowania, rewizje i nakazy zajęcia. Jak mówią: cenzura nęka ich bez ustanku, nie pozwala na zamieszczanie rzeczy, które bez przeszkód drukuje prasa hebrajska. Wydaje się, że wszystko to przydaje moim rozmówcom w ich własnych oczach podniosłego charakteru prześladowanych bojowników o wolność.
Rozmowy z redaktorami gazety – naczelnym i młodszym dziennikarzem, „izraelskim Arabem” – Oz wykorzystuje moim zdaniem dosyć demagogicznie (niezależnie od tego, czy przedstawił je wiernie, czy tak jak mu było wygodnie), ale nie będę ich tu streszczać. Posłużyły mu one jako pretekst do rozważań. Liberalizm Amosa Oza polega na tym, że potrafi zdobyć się na stwierdzenie, że Palestyńczycy też mają jakieś prawo do „ziemi Izraela”. Może nawet takie samo jak Żydzi (ale chyba jednak trochę mniejsze). Także cierpią, ale nie należy zapominać, że sami są sobie winni, ze względu na „dziesiątk[i] lat szaleńczych starań zepchnięcia Izraela do morza krwią i ogniem”. Zapomina jednak powiedzieć swoim czytelnikom, że prawo Palestyńczyków opiera się na rzeczywistej łączności z ziemią, na której żyli i pracowali ich ojcowie, dziadowie itd. wiele pokoleń, wiele stuleci wstecz. W chwili tworzenia Izraela łączność Żydów z ziemią, na której ich (duchowi) przodkowie żyli w zamierzchłej przeszłości (2 tys. lat wcześniej) należy rozpatrywać w kategoriach mitu. Ich prawo to prawo podboju. To nie są prawa równoważne. Tymczasem Oz albo zrównuje agresora i ofiarę agresji („po obu stronach znajdziemy rozgorączkowany upór ludzi rywalizujących o […] wizerunek opuszczonych, samotnych ofiar”), albo zamienia ich miejscami („przez dziesiątki lat Arabski Świt pragnął wzejść nad naszymi trupami”).
Dziś sytuacja oczywiście przedstawia się inaczej niż w roku 1948, bo już kilka pokoleń Izraelczyków urodziło się w Izraelu, ale nie są oni spadkobiercami Izraelitów z czasów biblijnych, tylko osadników z I poł. XX w. Ciągle natomiast niewielu jest tych, którzy potrafią to przyznać. Fakt, że dziś społeczeństwo Izraela wciąż, a nawet coraz bardziej, wykazuje moralną ślepotę – „autyzm moralny”, używając wyrażenia Amosa Oza, wynika również z tego, że miało takich nauczycieli jak on.
W swojej reporterskiej podróży Oz najczęściej rozmawia z Izraelczykami z przeciwnej strony barykady politycznej (czasem tylko pokazuje jakiegoś dobrego prostaczka, taką sól ziemi, który ma czytelnika wzruszyć). Na tle szowinizmu jego interlokutorów liberalizm Oza wydaje się godny podziwu, odgrywanie roli sumienia narodu przychodzi mu więc dosyć łatwo. Dobór rozmówców sugeruje jednak, że cel tych reportaży był polityczny, a nie moralny. Można oczywiście powiedzieć, że Amos Oz odważnie pokazuje ciemną stronę swojego narodu, krytykuje jego błędy. Ale może po prostu straszy szaleńcami ze strony przeciwnej, żeby skonsolidować zwolenników obozu politycznego, z którym mu bardziej po drodze? Jest to ważne, bo pisarz zdaje sobie sprawę z tego (i w pewnym momencie pisze to wprost), że Izrael nie może się obyć bez wsparcia z zewnątrz – państw, którym nacjonalistyczny, prawicowy ekstremizm raczej nie będzie się podobał. Zwykła kalkulacja.
Na ziemi Izraela opisuje społeczeństwo podzielone „na dwa wrogie plemiona” – to nie jest cytat z Amosa Oza, tylko z polskich publicystów piszących o współczesnej Polsce, ale bardzo tu pasuje. Zwłaszcza reportaż z Bejt Szemesz, miasta ówcześnie zamieszkanego głównie przez mizrachijczyków, będącego matecznikiem Likudu i Begina, bardzo się kojarzy z obecnym klimatem politycznym w Polsce. To mógłby być reportaż Wyborczej o Podkarpaciu. Mieszkańcy Bejt Szemesz wyrażają uzasadniony gniew z powodu dyskryminacji, jaka spotykała ich w Izraelu, ale całkowicie błędnie interpretują intencje opozycji wobec Palestyńczyków. (Co ciekawe, oskarżenia, jakie padają ze strony zwolenników prawicowego rządu wobec opozycji są bardzo podobne do tych, które znamy z polskiej debaty publicznej, nawet na poziomie językowym).
Zakończę tam, gdzie Amos Oz zaczyna swoją reporterską podróż: w Jerozolimie, w dzielnicy zamieszkanej przez religijnych, ortodoksyjnych Żydów. „Niegdyś był tu syjonizm, lecz został wyparty”, a okolica klimatem – i kuchennym zapachem – przypomina „żydowską mieścinę w Europie Wschodniej”. Powiedzieć, że autor dystansuje się wobec tego całego „jidyszkajt”, to nic nie powiedzieć. Oczywiście częściowo go rozumiem, opisuje tu społeczność, która nie wspiera państwa, właściwie jest mu przeciwna, a jednocześnie rozrasta się, korzystając z jego hojności. W dłuższej perspektywie bilans się nie zamknie. Natomiast zaskoczyła mnie niechęć, wręcz pogarda tego opisu, który niewątpliwie zostałby uznany za antysemicki, gdyby nie wyszedł spod pióra wielkiego izraelskiego pisarza. Oz zdaje się przy tym zapominać, że religijni Żydzi byli Izraelowi – nieważne prawicowemu czy lewicowemu – potrzebni, bo to oni i ich święta księga uzasadniają prawo Izraelczyków do „ziemi Izraela”. Bez nich zbyt wielu ludzi mogłoby dostrzec, że Izraelczycy są jeszcze jedną grupą europejskich kolonizatorów.
Na ziemi Izraela, Amos Oz. Tłum. Magdalena Sommer. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022.
Tekst pierwotnie ukazał się na blogu Smutna Pomarańcza.