Europejskie przebudzenie na pokaz

Za zasłoną bezzębnych sankcji i symbolicznych deklaracji kryje się ostrożnie zarządzane przedstawienie, oburzenie na pokaz – pomyślane tak, by osłaniać, a nie stawiać czoła maszynerii ludobójstwa. To, co na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie moralnego przełomu w europejskim podejściu do Izraela, w rzeczywistości nie jest niczym więcej niż dyplomatycznym kuglarstwem. Ma ono na celu zapewniać bezkarność Izraela przy jednoczesnym symulowaniu oburzenia. Tekst ukazał się pierwotnie na łamach bloga autora w serwisie Substack. Dziękujemy autorowi za zgodę na publikację przekładu.
W miniony piątek (20 czerwca), za sprawą serwisu EUObserver, poznaliśmy wyciek dokumentu najnowszego przeglądu przez Unię Europejską, czy Izrael narusza artykuł 2 (tzw. klauzulę o prawach człowieka) umowy stowarzyszeniowej z Europą, której zawdzięcza preferencyjne traktowanie warte miliardy dolarów.
Bez większego zaskoczenia, dokument – powołujący się na raporty ONZ – oskarża Izrael o poważne zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości, w tym ataki nierozróżniające cywilów od bojowników, głodzenie ludzi, tortury i apartheid.
A mimo to, w poniedziałek (23 czerwca), państwa członkowskie UE zagłosowały przeciwko postulatom, by na podstawie wniosków wynikających z tego dokumentu podjąć wobec Izraela jakiekolwiek kroki.
Była to trzecia już ewaluacja tej umowy przez UE w ciągu dwunastu miesięcy; wszystkie trzy doszły do tych samych wniosków: że Izrael narusza artykuł 2. Jednak po poprzednich dwóch takich ewaluacjach UE tak samo nie podjęła żadnych kroków.
Rezultat był z góry przewidziany. Wysoki urzędnik UE powiedział mi nieco wcześniej w tym miesiącu, że rząd holenderski, który prosił o tę najnowszą ewaluację, został zapytany, czy poprze zawieszenie umowy stowarzyszeniowej z Izraelem, gdyby przegląd umowy wykazał oczywiste pogwałcenia praw człowieka. Holenderski rząd odparł, że nie – popiera tylko jej ewaluację, a nie zawieszenie.
Ten skrypt – stanowcza retoryka, puste konsekwencje – to już standardowa praktyka. Niedawne sankcje nałożone przez Wielką Brytanię na izraelskich ministrów Itamara Ben-Gwira i Bezalela Smotricza są doskonałym przykładem. Chwalone jako zbyt długo wyczekiwana odpowiedź na ekstremizm wewnątrz izraelskiego rządu, stanowiły w rzeczywistości polityczną ściemę. Sankcje były ograniczone w swoim zasięgu, skupione jedynie na „prowokacyjnych wypowiedziach” – a i to tylko tych dotyczących Zachodniego Brzegu. Tak selektywne ustawienie problemu pozwoliło uniknąć tematu Gazy, wobec której obaj ministrowie, jak i ten rząd w ogóle, wygłaszali otwarcie ludobójcze deklaracje.
Zawężając sankcje do wypowiedzi indywidualnych osób i pomijając politykę państwa oraz jego zbrodnie wojenne, europejskie rządy zabezpieczyły Izrael przed wszelką realną odpowiedzialnością. Ukaranie dwóch postaci na skrajnej prawicy umożliwiło im pozowanie na twardych przy jednoczesnym unikaniu prawdziwej konfrontacji z szerszym aparatem apartheidu, czystek etnicznych i ludobójstwa. Nie były to bynajmniej odważne kroki ku rozliczeniom i odpowiedzialności – był to dyplomatyczny odpowiednik przyłożenia bandażu do rany od kuli, gdy ten, co strzelał, doładowuje swoją broń.
Europejscy funkcjonariusze wiedzą doskonale, co Izrael wyrabia. Raporty ONZ udokumentowały celowe głodzenie stosowane jako broń, masowe przesiedlenia, rozmyślną destrukcję cywilnej infrastruktury. Uczeni prawnicy i największe organizacje zajmujące się prawami człowieka, jak Amnesty International, opisały izraelskie działania w Gazie jako ludobójcze. Wewnętrzne raporty UE tylko to potwierdzają. Ale i tak, za każdym razem, po wnioskach z tych raportów następuje cisza.
To nie jest niepowodzenie. To jest tak zaprojektowane.
W międzyczasie, gdy kryzys humanitarny w Gazie się pogłębia, europejskie rządy przesuwają punkt skupienia swojej narracji. Zamiast katastrofy w Gazie, nabierają rozpędu w temacie Iranu, odmalowując go jako największe zagrożenie dla regionu. Dzięki temu można Gazie obniżyć polityczny priorytet, zrobić z niej część szerszego „problemu z dziedziny bezpieczeństwa”, wyprowadzić ją ze sceny. Jak mi się przyznał jeden z unijnych dyplomatów, chodzi w tym o kupowanie czasu i liczenie na to, że presja społeczna w końcu opadnie.
Nawet symboliczne gesty w rodzaju obietnic oficjalnego uznania państwa palestyńskiego są obłożone zastrzeżeniami, które koniec końców mają zapewnić, żeby się nigdy nie zmaterializowały. Francja na ten przykład uzależniła uznanie Palestyny od rozbrojenia się i udania na wygnanie przez Hamas – a więc od żądania całkowitej kapitulacji stanowiącej w zasadzie gwarancję, że żaden postęp nigdy nie nastąpi. To nie są mapy pokazujące prawdziwą drogę do pokoju i sprawiedliwości. To są mechanizmy opóźniania, zwodzenia z drogi, odmawiania.
Na każdym zakręcie Europa wybiera robienie wrażenia zamiast realnej treści. Łatwiej nałożyć sankcje na Ben-Gwira niż przyznać, że jego retoryka odzwierciedla izraelski mainstream. Łatwiej „ewaluować” umowy handlowe niż je zawiesić. Łatwiej winić Hamas lub Iran niż stawić czoła rzeczywistości izraelskiego apartheidu – i roli Europy w ułatwianiu jego funkcjonowania.
Tak więc, kiedy europejscy przywódcy mówią o moralności, wartościach, prawie międzynarodowym – Palestyńczycy mają rację, słysząc w tym jedynie szum. Dopóki za słowami nie podążą działania – zakończenie dostaw broni, egzekwowanie międzynarodowych werdyktów, rozliczanie wszystkich sprawców pogwałceń praw człowieka – europejskie „przebudzenie” pozostanie tym, czym zawsze było: wygodnym złudzeniem.
Tłum. Jarosław Pietrzak
Muhammad Shehada – ur. w Gazie palestyński dziennikarz. Współpracuje z nowym serwisem Zeteo, założonym przez Mehdiego Hasana. Jako ekspert od sytuacji w Palestynie gościł między innymi na kanale Owena Jonesa na YouTube.