Państwo faszystowskie
Dominuje milczenie, nawet wśród rozpieszczanych na salonach literatów w muszkach, którzy zawsze pierwsi moralizowali na każdy bieżący temat na Facebooku. Bywa jednak i gorzej. Wrażliwe literatki kilka tygodni w izraelską rzeź Gazy nie mają nic do powiedzenia o Izraelu, za to nadal piszą na Facebooku to, co sądzą o Hamasie. Producentki telewizyjne i poetki potrafią pół roku w to ludobójstwo trzymać izraelską flagę w sąsiedztwie swojej twarzy na soszialach.
Artykuły publikowane w dziale OPINIE wyrażają poglądy ich autorów i nie muszą odzwierciedlać stanowiska redakcji.
Nie wiedzieli o niczym […]
Nie czytali gazet lub też czytali niedbale
Wiktor Woroszylski, Państwa faszystowskie
Wiersz Wiktora Woroszylskiego Państwa faszystowskie (z tomu Zagłada narodów z 1970 r.) należy do najbardziej przejmujących literackich ujęć bulwersującego historycznego i bardzo politycznego tematu: jak to możliwe, że miliony mieszkańców naszego kontynentu nie zauważyły, kiedy w Europie lat 20. i 30. XX wieku jej władcy przygotowywali piekło na ziemi?
Komu ten problem czasem mrozi krew w żyłach, ten powinien uważnie przyglądać się czasom naszym obecnym. To już nawet nie ten etap, na którym zaledwie rodzą się nowe formy zmilitaryzowanego zamordyzmu – formy, które dopiero w nie do końca znanej przyszłości przyniosą krwawe żniwa (u Woroszylskiego moment tuż po wojnie 1914-1918, kiedy „w Europie powstały pierwsze państwa faszystowskie”). Jest rok 2024: to już ten etap, na którym – od drugiego tygodnia października roku minionego – Państwo Izrael, państwo jawnie faszystowskie, przeprowadza zagładę „największego obozu koncentracyjnego w historii ludzkości”, przywołując po raz kolejny, bo tak jest trafna, frazę socjologa Barucha Kimmerlinga. Obozu koncentracyjnego, który samo wcześniej stworzyło, gdy uwięziło w nim i odcięło od świata – na już 17 lat – ponad dwa miliony ludzi, potomków wcześniejszych zbrodni tego samego państwa.
Przeprowadza zagładę, a inne – wielkie i poważane – państwa, „wzorowe demokracje”, „wolny świat” i co tam jeszcze, trzymają z tym państwem sztamę, zbroją je po zęby i osłaniają dyplomatycznym parasolem. Faszystowskie Państwo Izrael nie działa bowiem w odosobnieniu, a i geograficzna odległość, jaka nas w Europie dzieli od jego zbrodni, jest pozorna, względna. Nasi władcy w Europie i Ameryce wspomagają rząd Netanjahu w ofensywie tak ciężkiej, że nieporównywalnej z niczym w najnowszej historii, być może niczym po II wojnie światowej. Dostarczają mu amunicji i surowo zakazują jego krytyki. Robią to, bo widzą w nim swoją własną awangardę, to, co zamierzają przeszczepiać u nas i gdzie indziej. Chcą się od niego uczyć i jego metodami urządzać resztę świata. Kupują od niego technologie nadzoru, terroru i zbrodni przetestowane na Palestyńczykach.
Znaki na niebie
Już w zeszłym tygodniu minęło 200 dni tej rzezi. Ponad 40 tys. zabitych – według niezależnych organizacji. Ministerstwo Zdrowia w Gazie – w mediach „wolnego świata” zwane (na pewno bez złych intencji) „Ministerstwem Zdrowia Hamasu”, podaje o kilka tysięcy mniej, bo liczy tylko tych, których ciała zidentyfikowało i wciągnęło na listy, z czym nie nadąża. Tysięcy zabitych nie wydobyto wciąż spod gruzów, a 40% wymordowanych to dzieci. Państwo Izrael, państwo faszystowskie, za cele militarne uważa szkoły, przedszkola, szpitale, uniwersytety, meczety, biblioteki, kościoły, place zabaw.
Propagandowy współudział większości wielkich zachodnich mediów napotyka tym razem – na skalę nieporównywalną z wcześniejszymi falami kolonialnej przemocy Izraela, któremu niegdyś wiele zbrodni udawało się utrzymywać w długotrwałej tajemnicy – dynamiczny odpór ze strony oddolnego dziennikarstwa praktykowanego przez samych Palestyńczyków w Gazie. Informują świat za pośrednictwem wszelkich dostępnych im platform – Instagrama, TikToka, Facebooka, YouTube’a – i to pomimo tego, że większość z tych platform (z wyjątkiem należącego do chińskiego kapitału TikToka) zawarła z Imperium Amerykańskim pakt o systemowym i systematycznym zagłuszaniu kontentu identyfikowanego jako palestyński lub propalestyński. Ich głos, z trudem, bo z trudem, ale przebija się nawet przez stawiane mu bariery cenzury technologicznej i wymusza na przynajmniej niektórych mediach korporacyjnych pewne ustępstwa wobec rzeczywistości, którą wolałyby pomijać.
Po raz pierwszy w historii zbrodni wojennych mamy jednak do czynienia z jeszcze inną formą dokumentacji tego, co się dzieje: oto sami zbrodniarze – izraelscy żołnierze – oddolnie dokumentują własne zbrodnie i się nimi chwalą, wszędzie, gdzie mogą, niemal na żywo.
Honoru wielkich mediów i dziennikarstwa „profesjonalnego” broni nadzwyczajny heroizm i poświęcenie palestyńskich ekip katarskiej Al Dżaziry. Najbardziej międzynarodowa współczesna telewizja informacyjna na świecie ma również swój bardzo dobry kanał po angielsku.
Nikt nie będzie mógł mówić, że nic nie wiedział – że „nie było znaków na niebie”. Pomimo wyraźnej woli klas politycznych większości państw bloku zachodniego, byśmy nic nie wiedzieli. Eksperci mówią o najlepiej udokumentowanym ludobójstwie w historii.
Wśród ofiar nie było Polaków
Mało gdzie na świecie oddolna demokratyczna aktywność propalestyńska jest równie śladowa, jak w Polsce. W Londynie niektóre demonstracje przekroczyły pół miliona uczestników. Niemal równie wielka miała miejsce w Waszyngtonie. W Indonezji były jeszcze większe. Były wielkie protesty we Francji i Niemczech, pomimo aktywnych wysiłków tamtejszych rządów, by solidarność z Palestyńczykami kryminalizować ryczałtem jako antysemityzm.
W Polsce nie widzieliśmy nic na podobną skalę. Polacy nie wierzą w aktywność polityczną, w publiczne wyrażanie swoich poglądów, robią to w ogóle bardzo rzadko. A co dopiero, gdy „wśród ofiar nie było Polaków” – gdzieś tam daleko.
Aż w końcu wśród ofiar ludobójstwa w Gazie pojawił się i Polak, Damian Soból, zamordowany wraz z sześcioma towarzyszami z organizacji humanitarnej World Central Kitchen. Był to dla polskiej opinii publicznej wstrząs, który wyrwał ogromną jej część z poczucia, że wiadomości z Gazy pochodzą jakby z równoległej czasoprzestrzeni, gdzie ludzie nie są tacy jak my i gdzie to nas w żaden sposób nie dotyczy. Opinię publiczną prawdopodobnie wzburzyło jeszcze mocniej to, co w dniu zbrodni i tuż po niej najwyższe organy państwa polskiego zrobiły w odpowiedzi. Albo może raczej: czego nie zrobiły.
W warunkach nowoczesnej umowy społecznej godzimy się na władzę państwa w zamian za kilka rzeczy z jego strony. Ochrona życia jego obywateli, a także uruchomienie procedur sprawiedliwości, gdyby komuś z polskim obywatelstwem przemocą odebrano prawo do życia, leżą w samym centrum tych kilku rzeczy. Tymczasem najwyższe organy polskiego państwa próbowały się zachowywać, jakby nawet wieści o śmierci obywatela Polski, i to w okolicznościach oczywistej na pierwszy rzut oka zbrodni wojennej, pochodziły z jakiejś równoległej, niepowiązanej z nami, czasoprzestrzeni. A potem nastąpiła jeszcze reakcja ambasady zbrodniczego państwa, która uznała, że najlepszą odpowiedzią na zamordowanie przez owo państwo polskiego obywatela, jest szastanie oskarżeniami całego polskiego społeczeństwa o antysemityzm.
Oczywiście można – być może nawet należy – poddawać krytycznej refleksji to, że polska opinia publiczna zwróciła wreszcie aktywną uwagę na dokonywane przez Izrael od października w Gazie ludobójstwo, dopiero gdy zginął „ktoś z naszych”. To prawda, nie powinniśmy czekać, aż zabiją „jednego z naszych”, żeby zwrócić uwagę na najbardziej bezwstydne zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości popełnione w XXI w.
A jednak każdy, kto się tym tematem od początku interesował, mógł czas już jakiś temu zauważyć, że w Polsce doszło do swego rodzaju rozklejenia różnych komunikacyjnych rejestrów. Rozmawiając z rodziną, przyjaciółmi, znajomymi, sąsiadami, nawet przypadkowymi ludźmi w różnych społecznych interakcjach, odkrywaliśmy, że wrażenie moralnego szoku wobec tego, co w Gazie wyczynia Izrael, czy uczucia solidarności z oblężonymi i mordowanymi Palestyńczykami, są szerzej spotykane niż mogłoby wynikać z lektury polskich mediów, a już zwłaszcza telewizji. Być może nawet miliony Polaków były już od jakiegoś czasu w tego rodzaju szoku, jednak szedł on w parze z poznawczym dysonansem wywoływanym zderzeniem z okolicznością, że dominujące media w Polsce od miesięcy albo oddają głos wyłącznie narracji izraelskiej, albo próbują stawiać znak równości między punktem widzenia ludobójców i ofiar, albo starają się – tak długo jak to możliwe – udawać, że w ogóle nic się nie dzieje. Wywołuje to chyba skołowanie, poczucie dezorientacji.
Niewykluczone, że eksplozja oburzenia obserwowana po zamordowaniu Polaka, który z przyjaciółmi próbował dostarczać gazańczykom coś do jedzenia, nastąpiła dopiero wówczas, bo ta śmierć wywołała moment przesilenia, zwłaszcza w konwergencji z tym, jak początkowo reagowało polskie państwo (tzn. tak, jakby się nic nie stało). Dla wielu „zwykłych Polaków” był to pewnie moment tak zwanego what the f***?! – moment, w którym im się już przelało.
O „polskich intelektualistach”
Trudno wymagać dużo więcej od „zwykłych Polaków”, gdy widzimy, co robią – oraz czego nie robią – polscy intelektualiści. „Intelektualiści” to słowo, które rozumiem za klasykiem przedmiotu, socjologiem Pierre’em Bourdieu, jako „producentów dóbr kultury”. Zaludniają prasę, media w ogóle, akademię, instytucje kultury. Ich robotą – w normalnym społeczeństwie przynajmniej solidnej części z nich – powinno być myślenie, w tym myślenie krytyczne, a więc zaglądanie pod ideologie oraz oficjalne dyskursy i wymówki władzy. Stawanie po stronie wartości uniwersalizmu (że wszyscy ludzie są równi, ludobójstwa nie da się usprawiedliwić, milionów cywilów nie można celowo morzyć głodem – takie rzeczy).
Z „polskimi intelektualistami” jest niestety trochę tak jak z „polskimi liberałami”. Nie można po nich oczekiwać tego samego, co po liberałach po prostu. „Polscy liberałowie” to jak gdyby „liberałowie specjalnej troski”, „ćwierć-liberałowie”.
Inaczej niż np. w USA, Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemczech, gdzie przeciwko każdemu znanemu człowiekowi odważnemu na tyle, by wyrażać swoją solidarność z Palestyńczykami i potępić postępowanie Izraela, rozpętywane są kampanie oszczerstw kreujące ich na „antysemitów”, w połączeniu z prawdziwymi naciskami ekonomicznymi – a odważnych i tak nie brakuje – w Polsce kampanie takie nie są nawet potrzebne. Nie miałyby na kogo szczuć.
Dominuje milczenie, nawet wśród rozpieszczanych na salonach literatów w muszkach, którzy zawsze pierwsi moralizowali na każdy bieżący temat na Facebooku. Bywa jednak i gorzej niż milczenie. Wrażliwe literatki kilka tygodni w izraelską rzeź Gazy nie mają nic do powiedzenia o Izraelu, za to nadal piszą na Facebooku to, co sądzą o Hamasie, nie przejmując się tym, że swoją „wiedzę” o nim zawdzięczają serialowi na Netfliksie – i to serialowi o Państwie Islamskim, zupełnie innej i wrogiej Hamasowi organizacji. Producentki telewizyjne i poetki potrafią pół roku w to ludobójstwo trzymać izraelską flagę w sąsiedztwie swojej twarzy na soszialach. Wyrafinowane krytyczki sztuki używają całych fraz przeklejonych z izraelskiej propagandy (7 października jako „pogrom Żydów”). Artystka, która z tematyki ludobójstw i czystek etnicznych w historii zrobiła swój stały temat, nie znalazła sposobu, żeby te zainteresowania powiązać jakoś z tym, co Izrael robi dzisiaj w Gazie. Szanowani filmowcy linkują nie do którejś z petycji o zawieszenie broni, nie do zbiórek na World Food Programme dla Gazy, na UNRWA czy na Lekarzy bez Granic, a do petycji poparcia (sic!) dla skandalicznej decyzji amsterdamskiego festiwalu dokumentalnego IDFA, który na przekór decyzjom niderlandzkich sądów zakazał używania chronionej w Niderlandach prawnie frazy From the river to the sea Palestine will be free i zniesławiał arabskich uczestników imprezy, określając ich uzasadnione polityczne wzburzenie antysemityzmem. Czuła narratorka z najważniejszymi literackimi trofeami na świecie martwiła się publicznie tylko o jednego Izraelczyka-Polaka w niewoli Hamasu – jej sztandarowej czułości nie starczyło jak dotąd dla 2,3 miliona Palestyńczyków w Gazie będących zakładnikami ludobójczego reżimu.
Zupełnie jakby „nie czytali gazet lub też czytali niedbale”.
Ale bywa i jeszcze, jeszcze gorzej. Dziennikarskie gwiazdy liberalnych „wolnych mediów” potrafiły na Twitterze, pardon, na X, bronić Izraela nawet po zamordowaniu przez jego siły zbrojne polskiego pracownika humanitarnego.
Nie jest, na szczęście, aż tak źle, żeby nikt nie stawał po lepszej stronie historii. Od samego początku robił, co mógł, muzyk i poeta Szczepan Kopyt. Pisarz, tłumacz, akademik i podcaster Paweł Mościcki. Środowisko didżejskie w Poznaniu. Aktorka i graficzka Matylda Damięcka opublikowała kilka zaangażowanych rysunków na Instagramie (choć kiełbasiła czasem układ kolorów palestyńskiej flagi). Wypowiadają się: małe wydawnictwo ArtRage, redakcje polskiej edycji „Le Monde Diplomatique” i literackiego miesięcznika internetowego „Mały Format”. Była wystawa w katowickiej galerii, małe spotkania wokół książek czy filmów, najczęściej w odległych od stolicy ośrodkach. Zasada wydaje się prosta: im wyżej w obiegu, w mediach; im większa publiczność; im szersza platforma – tym głębsze milczenie. Ciężko dzisiaj o polską Susan Sarandon czy Jonathana Glazera. Jedynymi szeroko rozpoznawalnymi w Polsce twórcami, którzy od początku i niestrudzenie zabierają głos – i zabierają go w słusznej sprawie – są raperzy Peja i Glaca.
Do „polskich intelektualistów”
Teraz więc napiszę już do was, drodzy „polscy intelektualiści”.
Póki co, cieszycie się wszyscy taryfą ulgową. Wciąż nie wymagamy od was tego samego, czego się wymaga od intelektualistów tout court, intelektualistów po prostu. Jesteście wszak jedynie „polskimi intelektualistami”, a to nie to samo – oj, bardzo nie to samo. Dajemy wam czas, w nadziei, że się może w końcu, w którymś momencie ogarniecie i zaczniecie odróżniać kata od ofiary, czarne od białego. Ale taryfy ulgowej, udzielanej wam jako „intelektualistom specjalnej troski”, kiedyś zabraknie, kiedyś się ona wyczerpie. I wtedy przyłożymy do was taką miarę, na jaką zasłużycie.
Niejaki Akkas Al-Ali już w 2014 roku, w odpowiedzi na wojnę gazańską Izraela tamtego roku (guess what? – nie, „konflikt” nie zaczął się 7 października 2023), w swoim przejmującym i niestety wciąż aktualnym „Liście do izraelskiego przyjaciela”, pisał:
„Któregoś dnia twoi przywódcy i bohaterowie staną za swoje zbrodnie przed trybunałem, a deklaracja «jestem syjonistą» będzie postrzegana jako godna pogardy i potępienia, tak samo jak «jestem nazistą»”.
Kiedy to się już stanie, Internet nie zapomni waszego tchórzostwa, waszych profilówek z gwiazdami Dawida, waszych głupich gadek o Hamasie, waszych linków jedynie tam, gdzie pisano o niedoli wyłącznie izraelskich ofiar, a już nie o piętnastu – czy się na tym skończy? – tysiącach wymordowanych przez Izrael dzieci. Wy będziecie takimi ludźmi, na których przyszłość będzie spoglądać, potrząsając głowami z niedowierzaniem: „jak mogli być na to wszystko ślepi?” Jak na tych z wiersza Woroszylskiego.
W przeciwieństwie jednak do wielu z tych, o których pisał, wy nie będziecie nawet mogli na swoją obronę powiedzieć, że brakowało wam wykształcenia czy wiedzy – wiedzy o tym, co się działo, albo o tym, jak działają media zaciągnięte na służbę wojny i wojennej propagandy. Powinniście ją mieć – w przeciwnym razie: co wy w ogóle robicie? Macie z tymi mediami do czynienia na co dzień, wielu z was pracuje w nich lub z nimi.
Inaczej niż było udziałem tych, którzy żyli w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku, Internet zapamięta nie tylko to, co zrobiliście i powiedzieliście, ale także wasze milczenie: to, że nie powiedzieliście nic i nic nie zrobiliście.