Lepiej milczeć niż podać fake newsa? Jak działa efekt mrożący w świecie fałszywych informacji

Zbrodnie wojenne i naruszenia praw człowieka dokonywane przez Izrael są dokumentowane od kilku dekad. Często związanych z nimi dowodów dostarczają izraelskie NGO czy sygnaliści z samych struktur państwa. Analizy i raporty organizacji eksperckich z całego świata przedstawiają kolejne świadectwa zbrodni na Palestyńczykach. Wciąż jednak wiele osób odmawia zabierania głosu w dyskusji czy zajmowania jasnego stanowiska – z obawy przed wspieraniem fałszywej narracji.
Fake newsy – pomiędzy prawdziwym problemem a buzzwordem
Fake newsy jako termin zyskały szczególną popularność w 2016 r., przy okazji wyborów prezydenckich w USA. Określenie to stało się domyślną nazwą dla wszystkich form dezinformacji, misinformacji czy malinformacji. Używały jej nawet nasze babcie, pisał o nich każdy publicysta czy prezenter w mainstreamowych mediach. Powracały przy kolejnych konfliktach wojennych, kryzysach, pandemii. Znajdziemy je w setkach publikacji z ostatnich kilku lat. Raport Nicoli Righettii Four years of fake news badający dane tylko z 2016–2020, przedstawia ilościową analizę literatury naukowej na ten temat, wykorzystując analizę częstotliwości metadanych oraz automatyczną analizę leksykalną. Wynika z niej, że w omawianym okresie powstało aż 2 368 dokumentów naukowych dostępnych w bazie danych Scopus (jednej z większych baz tekstów naukowych) – które zawierają frazę „fake news” w tytule lub abstrakcie. Chociaż nie był niczym nowym, w końcu temat ten stał się przedmiotem powszechnej dyskusji świecie naukowym, ale też wśród zwykłych ludzi.
Dla porządku wyjaśnijmy podstawowe pojęcia.
- Dezinformacją nazywamy treści, które mogą być prawdziwe lub fałszywe, ale używane są w złej intencji. Mogły zostać poddane manipulacji, wyolbrzymione, pozbawione kontekstu.
- Misinformacja to treści, które są nieprawdziwe i można to zweryfikować, ale nie muszą być udostępniane w złej intencji. Przykładem misinformacji będzie Twój kolega z klasy udostępniający informację, że picie coli chroni przed rakiem, wierząc, że kolportuje wartościową informację.
- Malinformacją będą z kolei prawdziwe informacje, ale udostępniane ze złą intencją, w celu stworzenia pewnego nieprawdziwego obrazu świata w głowie odbiorcy. Przykładowo, w Polsce w 2024 r. popełniono 197 576 przestępstw (za Polską Agencją Prasową). Tomasz Siemioniak, minister spraw wewnętrznych w lutym 2025 r. poinformował, że według statystyk w 2024 r. wśród wszystkich podejrzanych o popełnienie przestępstwa w Polsce 5% stanowią obcokrajowcy. Przykładem malinformacji byłaby sytuacja, w której ktoś – na przykład portal internetowy – publikowałby jedynie informacje o przestępstwach popełnionych przez obcokrajowców, nawet błahych, pomijając te popełniane przez Polaków. Podobnie, gdyby podawał informacje proporcjach bardzo odległych od rzeczywistości, nie podając kontekstu.
Wszystkie te metody zaczęły być na wielką skalę wykorzystywane przez agencje rządowe państw – od Rosji przez USA, aż po mniejszych graczy: firmy marketingowe, nieuczciwe agencje medialne, internetowych influencerów czy nawet osoby prywatne. Często błędne informacje są podawane dalej bez złej intencji, przez przejętych użytkowników.
Fake newsy są problemem, ale są też buzzwordem, pustym terminem, nadużywanym przez pracowników medialnych czy polityków. Doszliśmy do sytuacji, w której buzzwordem określa się po prostu historię, której się nie lubi, często widzimy polityków, którzy używają tego określenia, żeby zdyskredytować drugą stronę, nawet jeśli mówi prawdę, lub kiedy sytuacja jest bardziej złożona. W polskiej wojnie PiS–PO obie strony stosowały nagminnie tę taktykę. Możecie chociażby prześledzić narrację medialną dookoła nacisków Mateusza Morawieckiego na Georgię Meloni w temacie przyjęcia polskiego ambasadora.
W bliższym czytelnikom Vivapalestyna.pl temacie – czyli wojny w Gazie – fake newsy były na porządku dziennym, niestety, po obu stronach. Propalestyńskie konta szerowały nagrania i zdjęcia z wojny w Libanie czy w Syrii bądź z wcześniejszych lat okupacji jako wydarzenia z bieżącego konfliktu, zawyżały liczby ofiar. Proizraelskie media chętnie podawały np. nagrania ISIS zrzucającego ludzi z dachów budynków jako działania Hamasu, a makabryczne nagranie zbrodni południowoamerykańskich karteli, wycinających płód z łona matki, krążyło jako nagranie z 7.10.2023. O ile niektóre z materiałów były w oczywisty sposób fałszywe – na zdjęciach widoczne były ślady manipulacji lub występowały niepasujące elementy (jak np. język czy krajobraz), o tyle innych praktycznie nie dało się zweryfikować domowymi metodami.
Paradoksalnie więc, mimo że w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy powstawało bardzo dużo treści na temat wojny – i ogólnie ostatnich kilku dekad relacji między Izraelem a Palestyńczykami – często nie byliśmy wcale dużo lepiej poinformowani, przez powszechną obecność kolejnych oszustw czy półprawd. Nie chcę się rozpisywać o detalach i konkretnych wydarzeniach – mam wrażenie, że każdy czytelnik sam jest w stanie wskazać przynajmniej kilka z nich. Kluczowe jest rozpoznanie, że wydarzeń takich było bardzo dużo, występowały po obu stronach i bardzo łatwo było się na nie nabrać (przynajmniej na część z nich) nawet bystrym i rzetelnym osobom.
Czy fact checking w ogóle działa?
Oczywiście, pierwszą linią obrony przed fake newsami jest fact checking. Zazwyczaj to procedura polegająca na sprawdzeniu prawdziwości twierdzeń zawartych w materiale, weryfikacji jego miejsca i czasu powstania. Często zajmują się nią instytucje, które są – lub przynajmniej starają się być – obiektywne. Globalnie do tego grona można zaliczyć np. Reuters, AFP, Bellingcat czy Forensic Architecture, w Polsce taką funkcję pełni min. Stowarzyszenie Demagog czy OKO.press. Na stronie Demagoga możecie przeczytać kilka podsumowań problemów z fake newsami w kontekście wojny w Gazie.
Warto przyznać też, że nawet organizacje utożsamiane z jedną ze stron sporu mogą prowadzić fact checking. Oczywiście, taki rodzaj działania zawsze może wydawać się podejrzany, łatwo bowiem zarzucić takiej instytucji selektywne weryfikowanie informacji lub manipulację. Trzeba odnotować, że m.in. izraelski Haaretz czy nawet nielubiana izraelska Antidefamation League, prowadziły swoje projekty weryfikujące dane na temat wojny w Gazie. Warto zapoznać się np. z materiałem ADL.
To dobry znak – po pierwsze, jeśli jakiś materiał został rozpoznany jako nieprawdziwy nawet przez ADL, ciężko przyzwalać komukolwiek na traktowanie go poważnie. Po drugie, daje to nadzieję, że nawet w organizacjach, które są silnie zaangażowane po stronie syjonistycznej, widać chęć dążenia do prawdy i zrozumienia rzeczywistej natury wydarzeń. Oczywiście, taki rodzaj uznania zawsze będzie zawierał w sobie jakiś element niepewności co do intencji drugiej strony (tak, jak ja akceptuję, że osoby, które wychodzą z pozycji wsparcia polityki Izraela czy niechęci do Palestyńczyków, z założenia nie dowierzają żadnym danym i twierdzeniom z moich artykułów). Jednak już sama świadomość tego, że pracownicy instytucji wspierających Izrael w przynajmniej niektórych przypadkach nie tolerują rozpowszechniania fałszywych informacji, daje nadzieję na dialog. Rozmowa z drugą stroną nie będzie możliwa, jeśli obie zamkną się w swoich przekłamanych bańkach informacyjnych.
Seria badań opublikowanych w ostatnich latach wykazała, że choć weryfikacja faktów nie zmieni utrwalonego przez lata światopoglądu danej osoby, to jednak może i faktycznie wywiera „znacząco pozytywny ogólny wpływ” na zrozumienie faktów przez czytelników oraz „zmniejsza wiarę w dezinformację, często w trwały sposób”. Co więcej, niedawne badania (min. Does Explanation Matter? An Exploratory Study on the Effects of Covid–19 Misinformation Warning Flags on Social Media, autorstwa Dipto Barmana i Owena Colana) wykazały, że tzw. etykiety ostrzegawcze – czyli rodzaj oznaczania treści jako fałszywych, zmanipulowanych lub wymagających kontekstu, dołączane do treści online – skutecznie zmniejszają wiarę w dezinformację i jej rozpowszechnianie. Co istotne robią to nawet w przypadku osób, które najbardziej nie ufają weryfikatorom faktów. Fact checking jest więc pozytywnym zjawiskiem, które do pewnego stopnia mityguje szkody generowane przez szalejące od prawe dekady na wielką skalę fake newsy.
Jednak weryfikacja informacji jako narzędzie do przeciwdziałania dezinformacji ma też swoje ograniczenia. Fact checking zajmuje dużo czasu, wymaga kwalifikacji i zazwyczaj nie jest w stanie pokryć całego zakresu treści produkowanych na jakiś temat. Ponadto, o ile nie chodzi o fact checking wewnątrz redakcji mediowych dotyczący własnych treści, zawsze następuje reaktywnie – tzn. jest raczej reakcją na jakieś zjawisko, niż sam tworzy treści. Zajmuje się więc zmniejszaniem szkody, jaką wyrządzają fałszywe informacje, ale nie znosi w zupełności ich oddziaływania.
Innym problemem jest to, że osoby, które widzą i wierzą w dezinformację, często nie są tymi samymi, które widzą i wierzą w późniejsze weryfikacje faktów. Te grupy odbiorców rzadko się pokrywają.
W sieci znajdziecie setki artykułów o fake newsach i ich zwalczaniu, o tym jak weryfikować źródła albo o wynikach analiz fact checkingowych. Ten artykuł nie jest o tym. Często bowiem doradzanym rozwiązaniem jest po prostu unikanie podawania informacji, których nie jesteśmy w pełni pewni. Jednak w niektórych sytuacjach – a uważam, że taką jest sytuacja np. trwającego ludobójstwa lub wojny – odmowa reakcji z obawy przed podaniem fake newsa (i czekanie tygodniami lub miesiącami na, być może, pozytywną weryfikację jakiejś informacji) ma efekt mrożący. W efekcie powoduje, że nie chcąc podać dalej nieprawdziwych informacji, milczymy, co służy jednej (zazwyczaj silniejszej) stronie konfliktu.
Po co nam analizy, czyli lęk przed udostępnieniem fake newsa
17 października, dziesięć dni po masakrze dokonanej przez Hamas na terenie Izraela oraz dziesięć dni po rozpoczęciu izraelskich bombardowań w strefie Gazy, doszło do wybuchu na parkingu przed szpitalem Al-Ahli w strefie Gazy. Zależnie od źródeł, w wybuchu zginęło od 50 (według Wall Street Journal) przez 250 (zdaniem dyrektora szpitala) do nawet ponad 400 osób (według Ministerstwa Zdrowia Strefy Gazy). Amerykańscy urzędnicy podali, że według ich wywiadu liczba ofiar zamyka się pomiędzy 100 a 300. Ofiarami byli w dużej mierze uchodźcy i ranni, którzy z powodu braku miejsc byli ulokowani przed szpitalem. Zarówno IDF, jak i Hamas oraz inne palestyńskie organizacje zbrojnego oporu wyrzekły się odpowiedzialności, oskarżając o atak drugą stronę.
Wybuch w szpitalu Al-Ahli nie był w żadnym wypadku pierwszym atakiem na placówki medyczne w tej wojnie ani w historii konfliktu izraelsko-arabskiego. Izraelskie raporty donosiły o trwających 7 października walkach lub atakach rakietowych w kilku placówkach medycznych: m.in. w Szpitalu Barzilai, Centrum Medycznym Soroka czy klinice w kibucu Be’eri. 15 października monitor ataków na placówki medyczne prowadzony przez WHO wskazywał na 48 ataków na palestyńskie placówki medyczne w Strefie Gazy. Atak na szpital Al-Ahli wywołał jednak gorącą dyskusję z racji swojej skali – większość źródeł wskazywała na setki zabitych, głównie osób znajdujących się pod szczególną ochroną prawa międzynarodowego jako pacjenci lub personel szpitalny.
Pamiętam, że zdecydowałem się wtedy udostępnić na swoich profilach w mediach społecznościowych treści związane z atakiem. Uznałem, że zarówno analizy wydarzenia, jak i historia podobnych ataków w przeszłości w wysokim stopniu zwiększają prawdopodobieństwo odpowiedzialności Izraela. Był to też początek rzezi Gazy – smutna zapowiedź kolejnych ataków na placówki medyczne czy budynki cywilne, które w kolejnych miesiącach spowszednieją opinii publicznej.
Część moich znajomych postąpiła podobnie. Zauważyłem jednak, że jedna z najbliższych mi osób, po udostępnieniu treści o ataku na szpital, wskazujących prawdopodobną odpowiedzialność izraelskich sił zbrojnych, zdecydowała się je usunąć. Kiedy zapytałem ją o to, powiedziała mi, że napisało do niej kilkoro znajomych z pytaniem, czy jest pewna, że to, co udostępnia, jest prawdziwe i czy naprawdę jest gotowa wziąć odpowiedzialność za udostępnianie fałszywych newsów, jeśli okaże się, że ofiary wybuchu w szpitalu Al-Ahli zginęły z innej przyczyny. Rozumiałem jej wątpliwości – sam otrzymałem kilka takich samych pytań, uznałem jednak, że w tym wypadku nagłość i skala sprawy są na tyle ważne, że jestem gotów ponieść ryzyko pomyłki.
Udostępnianie podobnych treści – od prostych komunikatów, przez artykuły aż po analizy – w mediach społecznościowych jest złożoną kwestią. Z jednej strony, można założyć, że głównym celem takiego działania jest zwrócenie uwagi na dany problem i poinformowanie o nim osób, które z racji funkcjonowania w odmiennej bańce informacyjnej lub braku zainteresowania globalną polityką, nigdy się o nich nie dowiedzą. Z drugiej strony, złośliwi mogą uznać, że udostępnianie takich treści służy jako specyficzna forma virtue signaling – podkreślania swojej moralnej wyższości nad pozostałymi odbiorcami, którzy zamiast zajmować się globalnymi problemami lub kryzysami, wolą skupić się na swoim życiu i dobrostanie psychicznym. Przede wszystkim jednak działanie takie ma pewną stawkę, szczególnie w epoce wojny informacyjnej i fake newsów – stawką tą jest wiarygodność udostępniającego.
Nikt nie chce być osobą, która dała się złapać na udostępnienie fałszywej informacji – niezależnie od tego czy wyprodukowała ją rosyjska, izraelska, antyszczepionkowa, hamasowska czy jeszcze inna propaganda. Udostępnienie fałszywej informacji w najlepszym przypadku może świadczyć o naiwności i niskich kompetencjach w analizie danych, w najgorszym – może prowadzić do oskarżenia o brak szacunku do ofiar, uprzedzenia wobec jakiejś grupy czy nawet świadomą manipulację i złą wolę.
Szczególnie problematyczne jest to wizerunkowo dla ludzi pracujących jako osoby publiczne lub których wizerunek jako rzetelnych i wiarygodnych jest kluczowy dla wykonywanego zawodu – jak moja przyjaciółka z powyższej historii, która jest pracownikiem naukowym. Polityk, dziennikarz, naukowiec, nauczyciel czy nawet prawnik, udostępniający podobną treść, staje w sytuacji, w której udostępnienie nieprawdziwej, niekompletnej lub z gruntu fałszywej informacji, może wpłynąć negatywnie na jego wizerunek w sferze zawodowej i utrudnić karierę. A jednocześnie fakt udostępnienia takiej informacji nie przynosi zbyt dużego osobistego zysku.
Obecne tempo życia w połączeniu z natłokiem newsów na temat kolejnych konfliktów – od wojny na Ukrainie, przez Bliski Wschód, po mniejsze kryzysy – praktycznie uniemożliwiają samodzielną weryfikację podanych zdarzeń. Od wielu moich przyjaciół słyszałem taką argumentację – w mniej lub bardziej otwartej formie – jako odpowiedź na pytanie czemu nie decydują się wypowiadać publicznie na temat wojny w Ukrainie czy ludobójstwa w Gazie.
Źródła, opinie i nieuniknione ryzyko
Dla wszystkich decydujących się jednak mimo wszystko udostępniać takie treści, kluczowa wydaje się selekcja instytucji i podmiotów badawczych, których informacje podają dalej. Jednym z materiałów, które przekonały mnie do udostępnienia treści związanych z atakiem na szpital Al-Ahli, była analiza przedstawiona krótko po ataku przez organizację Forensic Architecture. Jej założyciel jest przewodniczącym Rady Doradczej ds. Technologii Międzynarodowego Trybunału Karnego, jej materiały przez lata wykorzystywano w sprawach karnych na całym świecie, a poza tym współpracowała z topowymi organizacjami, takimi jak Amnesty International, przy dokumentowaniu zbrodni wojennych. FA i jej zespół ma też lata doświadczeń w dokumentowaniu sytuacji w Palestynie – nie jest to podmiot, który zajął się tematem dopiero pod koniec 2022 roku. Uznałem, że takie doświadczenie jest wystarczające, aby udostępnić ich analizę na temat wybuchu szpitalu. Alternatywą bowiem byłoby czekanie na podjęcie dyskusji lub zajęcie stanowiska miesiące albo lata później, po wynikach oficjalnych śledztw. W tym czasie pewnie wszyscy zapomnieliby o zdarzeniu lub zostałoby ono przykryte przez kolejne okrucieństwa wojny w Gazie.
Podjąłem więc ryzyko, udostępnienia treści, która mogła okazać się nieprawdziwa, jednak według mojej najlepszej oceny i doświadczenia – powinna odpowiadać rzeczywistości, a rzeczywistość polityczna, tj. trwające ludobójstwo, wymagało moim zdaniem wyrażenia zdecydowanego sprzeciwu. W pewnym sensie podejmujemy podobne ryzyko za każdym razem, kiedy przekazujemy jakąś zapośredniczoną informację, czyli dotyczącą zdarzenia, którego nie byliśmy bezpośrednim świadkiem.
Jakkolwiek może to brzmieć nietypowo, wydaje mi się, że w realiach, w których wiele rządów efektywnie stosuje doktrynę Steve Bannona – czyli zalewania mediów informacjami i zdarzeniami w liczbie, której media czy przeciętny odbiorca nie są w stanie przetworzyć czy weryfikować – efektywnie stajemy przed wyborem bycia uciszonym albo zabrania głosu (po zachowaniu pewnego minimalnego standardu rzetelności, w postaci przynajmniej częściowego sprawdzenia informacji lub podawania jej jedynie ze sprawdzonych źródeł) i przyjęcia ryzyka podania informacji, która może być niedokładna.
Wydaje mi się jednak, że należy w takiej sytuacji dokonać pewnego ważenia dóbr – czy dana rzecz jest na tyle ważna, żeby podjąć takie ryzyko? W wypadku drobnych spraw – nawet jeśli wzbudzają nasze emocje – zazwyczaj nie warto. W wypadku zbrodni wojennych czy ludobójstwa, odpowiedź częściej będzie brzmieć „tak”. Jednocześnie musimy mieć świadomość, że takie tematy i zarzuty częściej mogą być przedmiotem manipulacji niż sprawy mniejszego kalibru.