Na krawędzi

Netanjahu w oczywisty sposób miał nadzieję złamać Hezbollahowi kręgosłup raz na zawsze. Okazało się to jednak myśleniem życzeniowym: dowództwo Hezbollahu błyskawicznie się przegrupowało, zadając zarazem serie ciosów izraelskiej armii, które zatrzymały jej lądową ofensywę w głąb kraju, zapowiadaną tyloma przechwałkami.


Tekst zatytułowany w oryginale On the Brinkukazał się pierwotnie w październiku 2024 r. na łamach Sidecar, internetowego bloga pisma „New Left Review”. Dziękujemy redakcji „New Left Review” za zgodę na publikację przekładu.
Artykuły publikowane w dziale OPINIE wyrażają poglądy ich autorów i nie muszą odzwierciedlać stanowiska redakcji.


Po Operacji Powódź al-Aksa rząd Iranu znalazł się w trudnej sytuacji. Przekonująco zaprzeczał, jakoby dysponował jakąkolwiek wyprzedzającą wiedzą o ataku, ale też udzielił daleko idącego wsparcia politycznego Hamasowi i Islamskiemu Dżihadowi. We współpracy ze swoim najbliższym sojusznikiem, libańskim Hezbollahem, podejmował wysiłki, by utrzymać delikatną równowagę: angażować Izraelczyków na północy, odciągając część ich zasobów ludzkich i materialnych na drugą linię frontu, ale jednocześnie nie sprowokować większej wojny, która pochłonęłaby cały region. Z jednej strony starał się wywiązywać ze zobowiązań wynikających z zaangażowania w sprawę palestyńską i z pan-islamskiej solidarności. Jednocześnie próbował to jakoś godzić z praktycznymi ograniczeniami systemu międzypaństwowego, racji stanu i dążenia do „strategicznej cierpliwości” – utrzymywania konfliktów na bezpieczną odległość i poza granicami własnego terytorium w wyjątkowo niestabilnym i spenetrowanym przez siły imperializmu regionie. Wahadło kiwa się pomiędzy tymi dwiema tendencjami, ale ta druga jest dla Republiki Islamskiej najważniejsza.

Netanjahu ma taki modus operandi, że popycha Republikę Islamską do działań odwetowych, które mu potem pozwalają odmalowywać ją jako światowego pariasa i śmiertelne zagrożenie dla „cywilizacji Zachodu”, podczas gdy Izrael kontynuuje swoją ludobójczą napaść na Gazę. Niewykluczone też, że izraelskie państwo kalkuluje, iż jedynie pod przykrywką pełnoskalowej wojny regionalnej będzie w stanie dokończyć prowadzoną kampanię etnicznego wyczyszczenia Gazy i w mniejszym stopniu Zachodniego Brzegu. Irańscy przywódcy są oczywiście w pełni świadomi, że w strategii Izraela chodzi o wywinięcie się naciskom na zakończenie wojny w Gazie – a teraz także w Libanie – metodą odwracania uwagi na Iran i prób wciągnięcia go w szerszą wojnę regionalną. Od samego początku Teheran rozumiał też, że – mówiąc słowami Alego Lariżaniego, byłego przewodniczącego obrad parlamentu a obecnie członka Rady Rozeznania Celowości Systemu[1], powszechnie postrzeganego jako pragmatystę – „Zmagamy się nie tylko z samym Izraelem. Centrum zarządzania jest w rękach Stanów Zjednoczonych”.

1 kwietnia 2024 r. izraelskie lotnictwo zaatakowało kompleks ambasady Iranu w Damaszku. Iran odpowiedział 13 kwietnia, Operacją Prawdziwa Obietnica I, wysyłając rakiety manewrujące, drony bojowe i niewielką liczbę rakiet balistycznych. Jak wielu wtedy odnotowało, irańska odpowiedź była przygotowana z wyprzedzeniem i opierała się na użyciu starego uzbrojenia. Ten pokaz siły był próbą zaznaczenia jasno określonych czerwonych linii: przekaz miał być taki, że Iran nie chce dalszych eskalacji, ale jest gotów przeprowadzić bezpośredni atak na Izrael, jeśli ten będzie kontynuował swoje bezczelne zaczepki. Wiele pocisków zostało zestrzelonych, ale kilka uderzyło faktycznie bazę wojskową Newatim. Nie chodziło jednak o trafione uderzenia. Iran miał nadzieję na przywrócenie równowagi odstraszania. Po tych uderzeniach administracja Bidena niezwłocznie zadeklarowała, że nie weźmie udziału w żadnym izraelskim odwecie. „Macie zwycięstwo, to je wygrajcie” – naciskał na Netanjahu. Tydzień później Izrael przeprowadził operację wymierzoną w dostarczony Iranowi przez Rosjan system radarów S-300 w Isfahanie. Rozmiary zniszczeń były przedmiotem sprzecznych doniesień, ale Teheran uznał je za niewymagające już ataku odwetowego. Wyglądało na to, że obydwaj regionalni rywale cofnęli się znad krawędzi.

Wytchnienie nie trwało długo. 28 czerwca dowódca izraelskiego lotnictwa ogłosił, że w obliczu neutralizacji Hamasu, IDF jest gotów wziąć azymut na Hezbollah. 30 lipca, w dniu inauguracji Mahmuda Pezeszkiana jako nowego prezydenta Iranu, Izrael zabił strzałem rakietowym Fuada Szukra, jednego z założycieli Hezbollahu i dowódcę jego zbrojnego skrzydła. Następnego dnia zamordował szefa Biura Politycznego Hamasu Ismaila Haniję, w samym sercu Teheranu, dosłownie kilka godzin po tym, jak wrócił z ceremonii inauguracji Pezeszkiana. Zabicie ważnego gościa znajdującego się pod opieką państwa było pomyślane tak, by upokorzyć Teheran. Wydaje się, że rząd Netanjahu miał jeszcze dwa cele na oku: wykoleić negocjacje na temat zawieszenia broni z Hamasem oraz zmusić Teheran do zachowania, które wykluczy gesty dobrej woli, jakie nowa administracja Pezeszkiana mogłaby zebrać w kontaktach z państwami europejskimi. Centralną obietnicą kampanii wyborczej Pezeszkiana było, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by uzyskać złagodzenie sankcji. Jakakolwiek irańska odpowiedź godna tego słowa czyniłaby późniejszą dyplomatyczną kooperację niemal niemożliwą. Jak powiedział sam Pezeszkian, Iran otrzymał informacje, że zawieszenie broni z Hamasem jest wykluczone, jeszcze jeden powód, by „zachowywać umiar”.

Administracja Netanjahu miała jednak swoje własne plany. 17 i 18 września potworne ataki Mosadu przy użyciu pagerów i urządzeń walkie-talkie (przywitane z podziwem przez tak wielu zachodnich dziennikarzy) wymierzone były w wysokiej rangi członków Hezbollahu, ale za cenę ogromnej liczby ofiar cywilnych. Ta ostatnia ofensywa kulminowała zamordowaniem 27 września sajjida[2] Hasana Nasrallaha, człowieka, który był najważniejszym indywidualnym sojusznikiem i partnerem Iranu. Żeby go zabić, Izrael zrzucił 80 ciężkich amerykańskich bomb przeciw-schronowych, równając z ziemią kilka dzielnic mieszkalnych i zabijając trzystu cywilów. Warto zauważyć, że dosłownie na kilka dni przed śmiercią Nasrallah przystał na trzytygodniowe zawieszenie broni. Generał brygady Abbas Nilforuszan, wysoki dowódca irańskich Sił Specjalnych Ghods, również zginął w tym ataku. Był to ogromny cios dla Hezbollahu, ale i dla „Osi Oporu” w ogóle.

Netanjahu w oczywisty sposób miał nadzieję złamać Hezbollahowi kręgosłup raz na zawsze. Okazało się to jednak myśleniem życzeniowym: dowództwo Hezbollahu błyskawicznie się przegrupowało, zadając zarazem serie ciosów izraelskiej armii, które zatrzymały jej lądową ofensywę w głąb kraju, zapowiadaną tyloma przechwałkami. Napotkawszy takie przeszkody, izraelska armia uciekła się do tego, co umie najlepiej, czyli bombardowania wszystkiego jak leci (przy użyciu dostarczanych przez USA samolotów F-35) w gęsto zaludnionych dzielnicach Bejrutu.

W samym środku tego sztormu, 1 października, siły zbrojne Iranu wystrzeliły w Izrael ponad 180 rakiet, uderzając w dwie ważne bazy wojsk lotniczych: Newatim na pustyni Negew i Tel Nof w samym centrum Tel Awiwu, jak również kwaterę główną Mosadu w Glilot (przedmieście Tel Awiwu). W przeciwieństwie do Operacji Prawdziwa Obietnica I, w jej sequelu znalazły się znacznie bardziej zaawansowane rakiety hipersoniczne Fatah-1 i nie ma wątpliwości, że cele zostały trafione. Specjaliści od uzbrojenia doliczyli się co najmniej 33 kraterów po uderzeniach w samej tylko bazie Newatim. Reakcje były różne. Netanjahu, wyraźnie wstrząśnięty, poprzysiągł zemstę. Biden starał się umniejszać szkody, podkreślając, że atak został „odparty i był nieskuteczny”, podczas gdy amerykański doradca ds. bezpieczeństwa Jake Sullivan obiecywał „surowe konsekwencje”. Nieco później Biden wydawał się wspierać ewentualność, że Stany Zjednoczone mogłyby wspomóc izraelski atak na irańskie rafinerie naftowe.

W międzyczasie były premier Izraela Naftali Bennett poszukiwał sposobu na ożywienie starego widma „wymiany reżimu” i imperialnych planów „Nowego Bliskiego Wschodu”, wygłaszając histeryczne stanowiska nalegające, że teraz jest właściwy moment, by „zniszczyć pogram nuklearny Iranu, jego kluczowe instalacje energetyczne, a wreszcie śmiertelnie ranić ten terrorystyczny reżim”. Trump na wiecu wyborczym w Karolinie Północnej powiedział z właściwą sobie nonszalancją, że Izrael powinien „najpierw uderzyć nuklearnie, a o resztę martwić się później”. Nawet jeśli Biden wypowiedział się publicznie przeciwko takiemu uderzeniu, podszepty Trumpa mogą zostać odczytane jako kierowany do Netanjahu sygnał, by słabego prezydenta, który co jakiś czas reafirmuje swoje niezachwiane poparcie dla syjonizmu, postawić przed faktem dokonanym. Otwarty atak na irańskie placówki atomowe, nawet gdyby Stany Zjednoczone przejęły ster i same go przeprowadziły, co najwyżej cofnąłby ów program nuklearny o parę lat; sprowokowałby też Iran do ostatecznego wystąpienia z układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej.

W piątek 4 października Chamenei wygłosił kazanie w Wielkim Meczecie Mosalla, swoje pierwsze od zamordowania przez administrację Trumpa generała Ghasema Solejmaniego w styczniu 2020 r. Przed ogromnym tłumem i szerokim spektrum elity politycznej kraju powtórzył, jak niezłomne jest zaangażowanie Iranu po stronie jego sojuszników z „Osi Oporu”, a także, że irański atak był bezpośrednią odpowiedzią na zabójstwa Haniji i Nasrallaha. Decyzja, by przejść z języka perskiego na arabski i zwrócić się do słuchaczy w krajach arabskich bezpośrednio, świadczy o ogromnym szacunku, jakim darzył osobiście Nasrallaha. Był to gest publicznej dyplomacji mający na celu upewnienie sojuszników Teheranu, że nie zostali porzuceni, a Republika Islamska pozostaje stanowcza w swojej opozycji wobec Izraela i jego potężnych sponsorów. Mniej miejsca w komentarzach poświęcono naciskowi, jaki Chamenei położył na to, że prawo międzynarodowe daje Iranowi i jego sojusznikom prawo do obrony, a także, że „Iran nie będzie ani zanadto zwlekał, ani działał w pośpiechu”. Jak zawsze, ajatollah starał się zachować równowagę między rzucaniem wyzwania a kalkulacją, podkreślając, że następne kroki Republiki Islamskiej będą starannie przemyślane i skalibrowane. Biorąc pod uwagę znaczące ekonomiczne i polityczne słabe punkty na froncie wewnętrznym, nie ma wątpliwości, że przywódcy Iranu i nowy rząd Pezeszkiana woleliby tę ostatnią rundę eskalacji doprowadzić raczej do jakiegoś zamknięcia. Ale wiedzą też, że nowa wojna regionalna być może już się tak naprawdę zaczęła i po prostu nie ma „partnera dla pokoju”.

Tłumaczenie: Jarosław Pietrzak

Eskandar Sadeghi-Boroujerdi – historyk Azji Zachodniej (Bliskiego Wschodu), szczególnie zainteresowany nowoczesną historią intelektualną i polityczną Iranu oraz świata szyickiego i tamtejszą myślą egalitarną. Wykłada na Uniwersytecie w Jorku (Wielka Brytania). Autor książki Revolution and Its Discontents: Political Thought and Reform in Iran (2019). Współredaktor książki Political Parties in the Middle East (2019).


[1] W j. polskim nie ma utartego ususu tłumaczenia nazwy tej instytucji; bywa też tłumaczona jako po prostu Rada Ekspertów.

[2] Tu: tytuł nadawany jako wyraz szacunku i uznania, a także pochodzenia z rodziny, której przypisuje się, że stanowi jedną z linii potomków proroka Mahometa.

Kropla drąży skałę! Twoje zaangażowanie ma znaczenie. Pomóż w promocji tego portalu. Udostępnij proszę:
Eskandar Sadeghi-Boroujerdi
Eskandar Sadeghi-Boroujerdi
Artykuły: 1
Skip to content