Strzeżmy się nieprzyjaciół Netanjahu
Netanjahu jest doskonale reprezentatywnym przedstawicielem Izraela jako projektu kolonialnego i syjonizmu jako rasistowskiej ideologii tego projektu. Jeżeli izraelskie i amerykańskie elity polityczne połączą teraz siły, by w drodze spisków, knowań i wycieków do mediów wymienić go na kogoś innego, to nie po to, by położyć kres systemowi bezwzględnej przemocy wobec Palestyńczyków, a po to, żeby poświęcić Netanjahu jako kozła ofiarnego.
Artykuły publikowane w dziale OPINIE wyrażają poglądy ich autorów i nie muszą odzwierciedlać stanowiska redakcji.
10 czerwca świat obiegła wieść o tąpnięciu w izraelskim rządzie. Benny Ganc, z partii Jedność Narodowa, podążając za ultimatum, którego udzielił premierowi Binjaminowi Netanjahu w maju, ustąpił ze swojego stanowiska w „gabinecie wojennym”. Na „gabinet wojenny” składali się: Netanjahu, Ganc i minister obrony Joaw Galant. „Gabinet wojenny” został przez Netanjahu pomyślany tak, by „ponad podziałami”, na okres „wojny z Hamasem”, wzmocnił rząd, włączając w proces decyzyjny element spoza koalicji per se. Ganc był tym elementem spoza, z opozycji.
Odejście Ganca z „gabinetu wojennego” wywołało w wielu miejscach obawy, że jego stołek zajmie jeden z oszołomów opisywanych często jako „jeszcze gorsi od Netanjahu”. Taki, powiedzmy, Becalel Smotricz czy Itamar Ben-Gewir. Ganc uchodzi za „umiarkowanego”, ale oczywiście jak na obłąkane izraelskie standardy. W Izraelu do savoir vivre’u całkiem mainstreamowych polityków należy przechwalanie się, ilu Arabów zabili własnymi rękoma.
Rezultat posunięcia Ganca okazał się jednak inny: Netanjahu rozwiązał cały „gabinet wojenny”. Jeżeli jego funkcją miało być włączenie w proces decyzyjny oraz w legitymizowanie podejmowanych decyzji także przedstawicieli elementów opozycji, to jaki byłby pożytek z wejścia tam takiego Smotricza czy Ben-Gewira? Obaj są już przecież w rządzie (pierwszy od finansów, drugi od policji).
Ci, którzy się awansu któregoś z nich obawiali, poczuli ulgę. Inni żałowali odejścia „umiarkowanego” Ganca – jakby faktycznie powstrzymywał on przed czymś Netanjahu. Jeszcze inni ucieszyli się, że wewnątrz izraelskiej klasy politycznej toczą się jakieś ostre walki – może przybliżą one w końcu ostateczny upadek Netanjahu?
Ultimatum Ganca
Ultimatum, którym swoją rezygnację uzasadniał Ganc, zawierało żądanie określenia przez Netanjahu scenariusza, o jaką przyszłość dla Gazy chodzi, gdy będzie już po wojnie. Netanjahu tego nie precyzuje być może z obawy przed wyalienowaniem grup i partii udzielających mu w tym momencie poparcia. Mają one bowiem bardzo różne fantazje na ten temat, od zrzucenia na Gazę bomby atomowej, przez zaprowadzenie tam administracji wojskowej (jak na Zachodnim Brzegu) i powrót osadników, po aneksję i wprowadzenie tam jakiejś formy nadzoru międzynarodowego. Opowiedzenie się przez Netanjahu jednoznacznie za którąkolwiek z opcji wiązałoby się z ryzykiem utraty poparcia ze strony proponentów opcji pozostałych.
Prowadzona przez Netanjahu rzeź Gazy wygląda jak działanie w zupełnym amoku i bez określonego realistycznego celu – innego niż wymordowanie jak największej liczby Palestyńczyków, czego nie można mówić oficjalnie. (Analizę racjonalności celów Netanjahu – tych deklarowanych i tych nieoficjalnych – napisałem już kilka miesięcy temu dla Instytutu Spraw Obywatelskich).
Pomimo zrównania znacznej części Strefy Gazy z ziemią Hamas pozostaje niepokonany i ma powody wierzyć, że kontynuacja walk może jeszcze wykończyć Izrael. Tym bardziej, jeśli otworzy się drugi pełnoskalowy front, z libańskim Hezbollahem. Znakomitą analizę na ten temat napisał Meron Rapoport dla nieocenionego „+972 Magazine”. Ze wszystkich wojen Izraela – a niewiele państw po II wojnie światowej rozpętało ich aż tyle – jest to pierwsza, w toku której Tel Awiw tak długo pozostawia podbite terytorium w kompletnej politycznej próżni, bez żadnej administracji, żadnej formalnej struktury odpowiedzialnej za funkcjonowanie czegokolwiek (o tym także pisał Rapoport).
W takim kontekście żądanie określenia się za jakimś scenariuszem dla tego, co ma właściwie być w Gazie, gdy rzeź się już skończy, może faktycznie sprawiać wrażenie czegoś przynajmniej odrobinę lepszego. Do tego Ganc uchodzi za rywala Netanjahu. Nie ukrywa, że chciałby zostać jego następcą. Jego zagranie było elementem tej rywalizacji. Z samego faktu istnienia w Izraelu rywalizacji o władzę, na końcu której mogłaby na Netanjahu czekać śmierć polityczna, można by teoretycznie wyprowadzać nadzieje na załamanie się także obecnej zbrodniczej polityki wobec Palestyńczyków. Są to jednak, póki co, nadzieje raczej płonne.
Rasizm ponad podziałami
Owszem, izraelskie społeczeństwo jest politycznie bardzo podzielone – wybitny historyk Ilan Pappé powiedział kilka miesięcy temu w jednym z wywiadów, że tak bardzo, iż do kupy trzyma je już chyba tylko nienawiść do Palestyńczyków (i Arabów w ogóle). W pewnych sprawach – akurat tych, które dotyczą Palestyńczyków – nie ma realnego sporu. Żadna znacząca partia polityczna nie żąda położenia kresu niekończącej się nielegalnej okupacji. Żadna nie żąda wycofania się z Gazy i negocjacji z Palestyńczykami. Żadna nie żąda oddania Palestyńczykom trochę ziemi na ich własne państwo. Żadna nie żąda przyznania im pełni identycznych praw jako obywateli jednego dwunarodowego państwa. Żadna nie żąda poszanowania prawa Palestyńczyków do życia.
Gest Ganca to, owszem, sygnał, że siły i politycy rywalizujący z Netanjahu o władzę próbują wykorzystać okoliczności. Jakie okoliczności? Pokonanie Hamasu okazuje się znacznie trudniejsze niż zakładano; izraelscy żołnierze lądują masowo w szpitalach i na rehabilitacji; pół miliona Izraelczyków uciekło z kraju, ze strachu czy to przed eskalacją działań zbrojnych, czy to przed poborem. Wykorzystać do czego? Żeby w końcu wysadzić wiecznego premiera z siodła, do którego przyrósł już na zbyt długo.
Potwierdzać to wydają się kolejne wydarzenia. Izraelska telewizja publiczna KAN ujawniła np. w czerwcu dokument, który ma dowodzić, jak wiele izraelski wywiad wojskowy wiedział o planowanej operacji Hamasu przed 7 października – włącznie z precyzyjnymi informacjami o konkretnych celach, jakie miały zostać zaatakowane. I że nic z tymi informacjami nie zrobiono. Nie ostrzeżono nawet jednostek wojskowych na południu, które miały zostać zaatakowane. Wojciech Szewko – ale przecież nie tylko on – interpretuje to jako objaw walk między frakcjami politycznymi, oraz między rządem a wysokimi rangą wojskowymi, z których część też już by się chciała pozbyć Netanjahu. Ktoś tym papierom do KAN pomaga wyciekać – i pomaga im w jakimś celu. Niewykluczone, że może to być próba rozkręcenia jakiejś formy miękkiego zamachu stanu liczącej na odsunięcie w końcu niezatapialnego jak dotąd Netanjahu od władzy.
Różnica i powtórzenie
Są sytuacje, w których można z sensem mówić: „wrogowie naszych wrogów są naszymi przyjaciółmi”. Niektóre z najskuteczniejszych rozstrzygnięć politycznych w dziejach osiągnięte zostały takimi metodami. III Rzeszę i jej Oś pokonał wyjątkowy sojusz zachodnich liberalnych demokracji ze Związkiem Radzieckim. Komunistyczna Partia Chin zwarła tymczasowy wspólny front z wewnętrznym wrogiem, nacjonalistycznym Kuomintangiem, żeby razem z nim wykopać z Chin siły faszystowskiej Japonii. Są takie sytuacje, ale to nie jest taka sytuacja. Ganc nie jest naszym – ani Palestyńczyków – przyjacielem, nawet jeśli jest wrogiem Netanjahu.
Ganc faktycznie różni się od Smotricza, Ben-Gewira, czy Galanta, bo przecież nie mówi takich rzeczy, że chciałby zrzucenia na Gazę bomby atomowej, czy że palestyńskich jeńców należy zabijać strzałem w głowę. Ale – skoro ultimatum Ganca dotyczyło scenariusza dla Gazy „na po wojnie” – jaki jest scenariusz, za którym sam Ganc się opowiada? Widziałby w Gazie formę „zarządu międzynarodowego”, w którym nie zabrakłoby prawie nikogo – ale oprócz Hamasu, który przecież pozostaje najważniejszą siłą polityczną w Gazie.
Jego wizja zakłada więc, że Hamas w międzyczasie w jakiś sposób zniknie z gry. Żeby Hamas z niej zniknął, wojna musiałaby trwać aż do jego anihilacji, czyli jeszcze bardzo, bardzo długo. W praktyce – dla Palestyńczyków w Strefie Gazy w najbliższej przyszłości – nie byłoby żadnej różnicy, gdyby Ganc odebrał Netanjahu władzę.
Nerwica waszyngtońska
W pierwszych miesiącach po 7 października administracja prezydenta Joe Bidena próbowała grać starymi, zużytymi kartami propagandowymi. „Izrael ma prawo do obrony”; „Izrael ma prawo do istnienia”; „terrorystyści!”; „Hamas, Hamas, HAMAS!”. Okazało się jednak, że to już niespecjalnie działa (bo np. składa się ze zbyt wielu kłamstw) i w przedwyborczych sondażach Biden zaczyna przegrywać z Trumpem. I to, jak pisze Richard Beck, właśnie z tego powodu, że wspiera Izrael w Gazie. Poczuli tam wtedy potrzebę wprowadzenia jakichś korekt w narracji. Nie wycofania aktywnego poparcia dla Izraela, co to, to nie, ale takiego przetasowania akcentów w sposobie mówienia o Izraelu, żeby wywołać wrażenie zmiany polityki.
25 marca br. Stany Zjednoczone przepuściły więc w Radzie Bezpieczeństwa ONZ rezolucję potępiającą Izrael (wstrzymały się od głosu, zamiast jak zawsze zawetować), a nawet złożyły własny draft rezolucji wzywającej do zawieszenia broni (przegłosowany 11 czerwca). Od 1967 r. (czyli od wojny sześciodniowej) USA nie zrobiły niczego podobnego. Sam Biden, np. w wywiadzie dla „Time”, zaczął przyznawać, jak ciężko z Netanjahu się rozmawia i że „są powody, by wnioskować”, że przeciąga on tę wojnę, żeby ratować własną skórę. Wygląda to dość jasno jak próba odmalowania całej sytuacji tak, jakby wszystko brało się z osobistych przywar charakteru samego tylko Netanjahu – a nie z natury kolonialnego projektu, jakim jest Państwo Izrael w ogóle i od samego początku.
Jeżeli takie rzeczy się już dzieją – rzeczy do niedawna raczej nie do pomyślenia – znaczyłoby to, że nawet Waszyngton być może chciałby już poświęcić Netanjahu i wymienić go na kogoś, kogo wizerunek na świecie nie jest jeszcze tak skompromitowany. Kogoś, kogo będzie można w mediach sprzedawać jako „zmianę warty”, „nową, umiarkowaną twarz Izraela”, bo po prostu będzie mniej znany. Kogoś, kogo zdjęć jeszcze nie widzieliśmy po całym Internecie z domalowanym wąsikiem Hitlera.
Jeżeli jednak Stany Zjednoczone przyłączą się do wysiłków zmierzających do wymiany Netanjahu na kogoś nowego, to zrobią to nie po to, by uratować Palestyńczyków przed przemocą Izraela. Zrobią to po to, by próbować uratować Izrael – przed burzami, które kiedyś zbierze w odwecie za to, co sieje, oraz przed postępującą degradacją jego wizerunku w oczach świata. Zrobią to nie po to, żeby zamienić Izrael w gołąbka pokoju, a dlatego, że chciałyby, by – po wymianie twarzy – mógł pozostać najgroźniejszym buldogiem Stanów Zjednoczonych w regionie.
Co robić?
Motywowani solidarnością z Palestyńczykami musimy się więc mieć na baczności, gdy nawet w Waszyngtonie zaczynają nagle krytykować to, co wyrabia Państwo Izrael – tyle że cała ta krytyka zawęża swoje pole widzenia personalnie do samego Netanjahu.
W Netanjahu nie ma nic wyjątkowego, oprócz zdolności utrzymywania się tak długo przy władzy. Jest, poza tym, doskonale reprezentatywnym przedstawicielem Izraela jako projektu kolonialnego i syjonizmu jako rasistowskiej ideologii tego projektu. Jeżeli izraelskie i amerykańskie elity polityczne połączą teraz siły, by w drodze spisków, knowań i wycieków do mediów wymienić Netanjahu na kogoś innego, to nie po to, by położyć kres systemowi bezwzględnej przemocy wobec Palestyńczyków, a po to, żeby poświęcić Netanjahu jako kozła ofiarnego i poprzez złożenie go w ofierze zabezpieczyć trwanie tego systemu, trwanie syjonistycznego projektu na Bliskim Wschodzie.
Mniejszość izraelskich obywateli, która sprzeciwia się kontynuacji okupacji, apartheidu i ludobójstwa Palestyńczyków, jest obecnie tak mała, że nie ma żadnej liczącej się reprezentacji na scenie politycznej. Nikt, kto wyraża ich poglądy, nie jest dzisiaj w stanie przejąć władzy w Izraelu i nadać jego polityce radykalnie odmienny kierunek.
Jedynym, co może położyć kres izraelskiej okupacji, apartheidowi i ludobójstwu Palestyńczyków, jest presja świata zewnętrznego i ciężar kosztów obecnej wojny ponoszonych przez Izrael i jego sojuszników. Kosztów ekonomicznych i politycznych.
Zamiast fantazjować, że kres zbrodniom Izraela położy coś, co wyjdzie z samej izraelskiej klasy politycznej, powinniśmy – wszędzie i niestrudzenie – współtworzyć tę presję, aż przełoży się ona na jeszcze większe koszty dla Izraela: stawiając żądania naszym politykom, praktykując bojkot ekonomiczny i kulturalny, domagając się takiego bojkotu nie tylko od pojedynczych osób jako konsumentów, ale w szczególności od instytucji, organizacji, biznesów i partii politycznych, rządzących i opozycyjnych. Musimy dawać do zrozumienia, że żadnego więcej business as usual z Izraelem nie przełkniemy – jak długo Izrael nie przestanie robić tego, co robi. Że każdy podmiot, który taki business as usual będzie podtrzymywał, na tym kiedyś straci. Straci nas jako wyborców, straci nas jako konsumentów, straci nas jako publiczność i odbiorców. Straci nasze pieniądze, straci nasz szacunek, straci nasze poparcie, straci naszą uwagę.