Izrael bez granic

Od rzeki do morza. Od Jordanu do Morza Śródziemnego. A może od rzeki do rzeki? Od Nilu do Eufratu? Gdzie są granice hybris i terytorialnego apetytu Izraela? Czy są nimi – uważane do niedawna za ekstremistyczne i marginalne – fantazje o tzw. Wielkim Izraelu?


Artykuły publikowane w dziale OPINIE wyrażają poglądy ich autorów i nie muszą odzwierciedlać stanowiska redakcji.


Państwo Izrael oraz promotorzy jego narracji i ideologii na Zachodzie nie przestają stawiać wszystkiego na głowie. Prowadząc i usprawiedliwiając kampanię ludobójstwa na Palestyńczykach w Gazie, oskarżają o ludobójczą żądzę krwi każdego, kto domaga się sprawiedliwości dla prześladowanych, wolności dla ciemiężonych i prawa do życia dla masowo mordowanych – popularnym okrzykiem „From the river to the sea Palestine will be free!”. „Od rzeki do morza, Palestyna będzie wolna” – albo jak niektórzy oddają rym obecny w sloganie angielskim: „od wód morza aż po Jordan, Palestyna będzie wolna”.

Zwolennicy Izraela utrzymują fałszywie, że za tą frazą kryje się plan utopienia wszystkich Żydów w wodach Morza Śródziemnego, a nie ustanowienia demokratycznego państwa, w którym wszyscy, a nie tylko Żydzi, będą wolni. W tym samym czasie utrzymanie niepodzielnej i wykluczającej władzy na całym terytorium od rzeki Jordan do Morza Śródziemnego jest – jak pisał Rashid Khalidi – polityką, którą od dawna faktycznie prowadzi Państwo Izrael.

Postulat ten został już otwarcie zapisany w oficjalnym programie politycznym Likudu, od samych narodzin tej kluczowej dla współczesnego Izraela partii, i to na samym początku tego dokumentu. Likud to partia premiera Binjamina Netanjahu, który naprawdę prowadzi politykę wypychania i ludobójczego wymazywania Palestyńczyków z ich ziemi, od października 2023 już jawnie, bez ceregieli i na oczach całego świata.

Od rzeki do morza

Izrael usiłuje dzisiaj doprowadzić do ostatecznej realizacji tego, co od początku było marzeniem liderów projektu syjonistycznego. Historyk z Uniwersytetu Princeton, Zachary Foster, zarysował krótką historię ludobójczej, wymierzonej w arabską populację, retoryki w Izraelu, która jest starsza od samego Izraela.

To Lisa Hajjar, amerykańska socjolożka libańskiego pochodzenia i jedna z założycielek portalu Jadaliyya, uzmysłowiła mi przed wielu laty (w wykładzie, którego wysłuchałem wtedy za pośrednictwem YouTube’a, a którego nie potrafię już dzisiaj odnaleźć), że projekt wyczyszczenia terytorium historycznej Palestyny z Palestyńczyków wyrażała już symbolika flagi, jaką syjoniści obrali dla Państwa Izrael.

Złożona z dwóch zachodzących na siebie trójkątów Gwiazda Dawida była pierwotnie symbolem magicznym i po prostu dekoracją. W średniowieczu stała się symbolem stricte biblijnym, ale niezarezerwowanym dla Żydów, stosowanym także przez chrześcijan. W Hiszpanii można ją, zwykle złoconą, do dziś odnaleźć pośród zdobień w katolickich kościołach i klasztorach np. z XVI wieku. Zaczęła stawać się symbolem żydowskich społeczności w Europie Środkowej pod koniec średniowiecza (najpierw w czeskiej Pradze), z początku robiąc tę karierę dosyć powoli. W XVII w. trafiła na oficjalne pieczęcie wielu żydowskich wspólnot w Europie. Dopiero później gwiazdę Dawida przejął ruch syjonistyczny, by afirmować projekt stworzenia żydowskiego państwa narodowego, a niemieccy naziści – do stygmatyzowania i łatwej identyfikacji poddawanych prześladowaniom europejskich Żydów.

Na fladze Państwa Izrael gwiazda Dawida w kolorze błękitnym jest umieszczona pomiędzy dwoma pasami tego samego błękitu na białym tle. Dwa pasy błękitu oznaczają dwa akweny (Jordan i Morze Śródziemne), a biel tła – przestrzeń pomiędzy nimi „oczyszczoną” z wszelkiego nie-żydowskiego elementu, wypełnioną wyłącznie żydowską substancją symbolizowaną przez gwiazdę pośrodku.

Od samego początku wielkim marzeniem projektu było więc to, co się dzisiaj dokonuje rękami rządu Netanjahu: ustanowienie ekskluzywnie żydowskiego panowania na całym terytorium „od rzeki do morza”. Nie Palestyńczykom chodzi o wypchnięcie stamtąd Żydów, a syjonistom o wypchnięcie Palestyńczyków.

Izrael bez granic

Francuski aktywista Frank Barat rozmawiał kiedyś na swoim kanale na YouTube z Eyalem Sivanem, izraelskim filmowcem-dysydentem od lat mieszkającym głównie we Francji (obecnie w Marsylii). Sivan zwraca Baratowi i jego słuchaczom uwagę, że Izrael to państwo, które nie określa swoich granic: państwo, które granic sobie nie stawia i cały czas odsuwa je coraz dalej. Sivan tłumaczy, że frontières i limites, dwa różne słowa nie tylko po francusku, ale w tak wielu językach europejskich, po hebrajsku mają sens oddawany przez jedno, to samo słowo. Granice geograficzne, terytorialne z jednej strony, a z drugiej – granice metaforyczne, ograniczenia, określenie tego, co mu wolno. Nam by tego tłumaczyć nie musiał: po polsku jest podobnie jak po hebrajsku.

Metaforycznie chodzi o to, że Izrael cały czas przesuwa granice tego, na co może sobie bezkarnie pozwolić. Geograficznie, o linie zarysowujące, gdzie kończy się terytorium danego państwa. Izrael pozostaje jedynym współczesnym państwem, które przez kilkadziesiąt lat konsekwentnie odmawia określenia przebiegu swoich oficjalnych granic.

Posiadanie jasno określonych granic należy do definicji państwa w nowoczesnym systemie państw narodowych. Są państwa, które mają jakieś spory terytorialne i jedno postuluje przebieg granicy gdzie indziej niż drugie. Taka sytuacja ma miejsce dzisiaj między Wenezuelą a Gujaną w związku z zadawnioną, sięgającą jeszcze czasów kolonialnych, dysputą oraz między Rosją a Ukrainą, bo znajdują się obecnie w stanie nierozstrzygniętej wojny i Rosja jednostronnie ogłosiła przesunięcie własnych granic, czego Ukraina nie uznaje. Natomiast sytuacja, w której jakieś państwo przez dziesięciolecia unikałoby nawet jednostronnej deklaracji, gdzie właściwie (jego własnym zdaniem) kończy się jego obszar i roszczenia do suwerennej władzy, nie ma odpowiednika ani precedensu.

Dlaczego Izrael tak długo nie chce powiedzieć, gdzie właściwie kończy się jego terytorium? A to dlatego, że jego elity polityczne od zawsze, choć nie na głos, uważały je za „niedokończone”, wszystko to jedynie etap na drodze do dalszej ekspansji. Historyk Avi Shlaim przypomina w eseju The Civil War in Palestine zamieszczonym w książce Israel and Palestine: Reappraisals, Revisions, Refutations (2009), że dokładnie tak widział sprawę granic przyszłego „państwa żydowskiego” jego późniejszy pierwszy premier, jak i zresztą również jego pierwszy premier z Polski, Dawid Ben Gurion. „C’est le premier pas qui compte!” – makaronizował po francusku (‘liczy się pierwszy krok!’). „Wznieśmy raz jakiekolwiek państwo żydowskie, nawet jeśli nie na całej ziemi. Reszta przyjdzie z czasem”.  

Jako euroatlantycki projekt kolonialny par excellence, Izrael pragnie więcej i więcej ziemi.

Od rzeki do rzeki

Spójrzmy jeszcze raz na tę flagę. Dwa błękitne pasy, białe tło, gwiazda Dawida w centrum. Ciekawe, że obydwa akweny domykające przestrzeń żydowskiej supremacji wyczyszczonej z żywiołów innych niż żydowski, to linie. Jakby chodziło o dwie rzeki, prawda? Bo może po cichu właśnie zawsze chodziło o rzeki. Nie „od rzeki do morza” a „od rzeki do rzeki”. Na przykład: od Nilu do Eufratu?

Do Nilu Izrael próbował już raz się przysunąć i to całkiem niedaleko. Po wojnie sześciodniowej 1967 r. pod okupacją Izraela znalazły się nie tylko Strefa Gazy, Zachodni Brzeg Jordanu i syryjskie wzgórza Golan, ale też ogromny półwysep Synaj. Dopiero wojna Jom Kipur w 1973 r., która wzięła Izrael z zaskoczenia (jedyny raz, kiedy to arabskie państwa zaatakowały Izrael, a nie na odwrót), wytworzyła okoliczności, które pozwoliły Egiptowi odzyskać po negocjacjach tę część swojego terytorium (w zamian za dyplomatyczne uznanie Państwa Izrael, czego Egipt wcześniej odmawiał). Izrael okupował też już raz – bardzo brutalnie i aż przez 18 lat – południową część Libanu, szukając możliwości ekspansji także na północ.

Jedną z syjonistycznych fantazji jest utworzenie kiedyś Wielkiego Izraela, rozciągającego się na większym terytorium niż tylko historyczna Palestyna. Do niedawna mało kto o tym pamiętał, była to jedna ze swego rodzaju „brzydkich tajemnic” syjonizmu. Takie marzenia miał np. Teodor Hertzl, ojciec projektu i ideologii. A tym, którzy się tego w jego pismach doszukali, odpowiadano, że fantazje jednego człowieka dawno temu to nie to samo, co plany całego ruchu politycznego dzisiaj. A poza tym stanowiący źródło tej idei passus w Księdze Rodzaju (Jahwe obiecujący potomkom Abrahama wielkie królestwo od Egiptu po Eufrat w Mezopotamii, Rdz 15:18-21) to religijne bajania bez przełożenia na współczesną politykę.

Kiedy już ustanowiono Państwo Izrael, tak szaloną fantazję zepchnięto na ubocze oficjalnego dyskursu, trzymano ją z dala od oczu „społeczności międzynarodowej”. Syjoniści podejmowali intelektualne wysiłki, by dyskredytować wzmianki o tym koncepcie jako „arabskie teorie spiskowe”. Fantazja jednak żyła nadal w wyobraźni ekstremistów na izraelskiej skrajnej prawicy (15 lat temu pisał o tym np. brytyjski „The Guardian”). Dzisiaj jest już w mainstreamie. Politycy, którzy mówią o dalszej ekspansji Izraela na terytoria wszystkich jego sąsiadów, są dzisiaj w rządzie Netanjahu (minister finansów Becalel Smotricz). Temat jest stopniowo normalizowany w największych mediach kraju.

Wielki Izrael

Wielki Izrael miałby być ostatecznie znacznie większy niż to, co już dziś nielegalnie okupuje –miałby obejmować potencjalnie kawał Egiptu (większy niż Synaj) i ogromną część Lewantu na wschód i północ od dzisiejszego Izraela. Do tego części albo całości Libanu, Syrii, Jordanii, Iraku, a może nawet trochę dalej. Są politycy, jak Awi Lipkin, którzy proponują, żeby rozpędzić się aż do Mekki i Medyny, czyli zająć sporą część Arabii Saudyjskiej. Graficzne wyobrażenie mapy takiego przyszłego Wielkiego Izraela – od rzeki do rzeki, od Nilu do Eufratu – widziano już na konferencjach Smotricza i jako naszywkę na rękawach żołnierzy izraelskiej armii.

Bombardowany od września do końca listopada Liban stał się w Izraelu przedmiotem dyskursu dziwnie przypominającego ten, którego tak długo używano, by delegitymizować prawo Palestyńczyków do samostanowienia. Że to nie jest prawdziwe państwo, że to państwo upadłe. Że rządzi Hezbollah, czyli terroryści, czyli jak Hamas, tylko inaczej się nazywa. W mainstreamowym „The Jerusalem Post” pisano już otwartym tekstem, że południowy Liban to przecież tak naprawdę północny Izrael (coś tam było w Biblii), czyli może czas to w końcu wyprostować na mapie. Organizacje żydowskich osadników już wymyślają hebrajskie nazwy wioskom i miasteczkom na południu Libanu.

Izrael, póki co, nie dał rady siłom Hezbollahu na lądzie (pomimo katastrofalnych zniszczeń zadawanych Libanowi z powietrza i na odległość) i musiał zgodzić się na zawieszenie broni oraz wycofanie z terytorium tego kraju. Retoryka w rodzaju tej wspominanej powyżej przygotowuje jednak grunt pod kolejne podejścia, na nieuchronność których wskazuje choćby to, że to ostatnie przecież nie było pierwszym.

Niemal natychmiast po zawieszeniu broni w Libanie (27 listopada) z nieprawdopodobną siłą i zupełnie znienacka – bo za sprawą wsparcia „rebeliantów” przez mocarstwa zewnętrzne – wybuchła na nowo wojna w sąsiedniej Syrii. Wojna, która od lat pozostawała w stanie nierozstrzygniętego „uśpienia”. Blitzkrieg, który z tego wyniknął, w ciągu właściwie dziesięciu dni doprowadził do upadku rządu w Damaszku, całkowitej implozji reżimu, ucieczki prezydenta Baszszara al-Asada do Rosji a ogromnej części syryjskiej armii – do Iraku. Państwo Asadów obaliły połączone siły wspierane przez Turcję, Stany Zjednoczone i Izrael właśnie.

Izrael bombarduje obecnie na terytorium Syrii nawet po kilkaset celów dziennie przy użyciu floty lotniczej liczącej kilkaset maszyn, a na lądzie jego wojsko podchodzi stopniowo do Damaszku. Izrael otwarcie mówi już, że zamierza w Syrii stworzyć „strefę buforową”, by chronić okupowane już (i jednostronnie, nielegalnie anektowane) Wzgórza Golan. Przypomnijmy, że początkowo Wzgórza Golan miały być strefą buforową, żeby chronić Izrael „właściwy”. Teraz ma więc powstać „strefa buforowa” wokół „strefy buforowej”. Logika ekspansji posuwa się z każdym dniem dalej. Smotricz już dwa miesiące temu widział stolicę Syrii, Damaszek, w przyszłych granicach Izraela. Patrząc na mapę, trudno oprzeć się wrażeniu, że armia Izraela zamierza obejść Liban przez terytorium Syrii aż do jego północno-wschodnich granic i zaatakować od strony, z której Hezbollah się go nigdy nie spodziewał i nie jest na to przygotowany.

W ciągu minionego roku Izrael atakował już cele na terytorium Iraku, przez które ku Zatoce Perskiej spływa dalej Eufrat. W wielką, naprawdę wielką wojnę już od ponad roku Izrael próbuje z całych sił wciągnąć Iran. Iran prawdopodobnie wolałby wojny uniknąć (pisali o tym Tariq Ali i Eskandar Sadeghi-Boroujerdi), ale jest coraz bardziej dociskany do ściany.

Dążenie przez Izrael do podboju ogromnej części Bliskiego Wschodu to nie są już rojenia szajbusów na marginesach tamtejszej polityki. Marzenia o Wielkim Izraelu to dziś otwarty dyskurs mainstreamu izraelskiej polityki, dyskurs członków rządu Netanjahu normalizowany w opiniotwórczych mediach, niewahających się nawet używać w tym celu nazistowskiej kategorii „Lebensraum”. To również wzór wyłaniający się coraz wyraźniej z faktycznych działań Izraela, przede wszystkich z jego działań zbrojnych – od Gazy i Zachodniego Brzegu przez Liban po Syrię i dalej. Wielki Izrael to coraz wyraźniej strategiczny cel Państwa Izrael jako takiego, niedostrzegalny już jedynie dla rządów i mainstreamowych mediów państw bloku euroatlantyckiego.

Izrael – jeśli się uda – od rzeki do rzeki. Od Nilu do Eufratu. Do tego czasu – bez granic.


Kropla drąży skałę! Twoje zaangażowanie ma znaczenie. Pomóż w promocji tego portalu. Udostępnij proszę:
Jarosław Pietrzak
Jarosław Pietrzak

Autor książek Smutki tropików: Współczesne kino latynoamerykańskie jako kino polityczne (2016) i Nirvaan (2022). Z wykształcenia kulturoznawca, z doświadczenia eseista kulturalny, publicysta polityczny, autor tekstów pomieszczonych w książkowych pracach zbiorowych poświęconych kinu polskiemu, kinu indyjskiemu, a także Brazylii.

Artykuły: 20
Skip to content